Lansiarski raj do wydawania pieniędzy. Te trzy rzeczy popsuły tegoroczny Open'er Festival

Ola Gersz
Wróciłam z Open'era i jestem lekko zawiedziona. I już nawet nie tylko artystami, których skład w tym roku był znacznie mniej imponujący niż w poprzednich latach. Jestem zawiedziona komercjalizacją tej imprezy, która z założenia miała być letnią muzyczną przygodą, a stała się wyjątkowo kosztowną platformą do lansu. Muzyka jest teraz na drugim planie, a to może być pierwszy krok do upadku Open'era ze swojego festiwalowego piedestału.
Open'er Festival to jeden z najpopularniejszych festiwali w Polsce. Co nie znaczy, że najlepszy Fot. Facebook / Open'er Festival
Open'er liczy sobie 16 lat – a nawet 17, jeśli liczyć pierwszą edycję w Warszawie – i ma już ugruntowaną pozycję – każdego roku czeka się na ogłoszenie artystów jak na zbawienie i na festiwal ciągną tłumy ludzi, nawet jeśli prognozy pogody wieszczą burze i jesienne temperatury. Ja też do tych osób należę. W tym roku pojechałam do Babich Dołów po raz któryś i nie wyobrażam już sobie lipca bez tych czterech letnich dni wypełnionych muzyką. Przez te lata wiele wybaczałam Open'erowi – przymykałam oczy na niedogodności, zapominałam o błędach popełnianych przez organizatora, Alter Art, a wszelkie wady komentowałam słowami "taki już urok Open'era". Pozytywy przysłaniały mi negatywy – to tutaj pierwszy raz usłyszałam na żywo Arctic Monkeys, to tutaj spędziłam wspaniałe wakacje z przyjaciółmi, to tutaj zjadłam najlepszego na świecie burgera. Sentymenty brały górę.


Ale w tym roku coś we mnie pękło. I wcale nie przez beznadziejną pogodę (która nie jest niczyją winą, dlatego nie ma sensu na nią narzekać), ale przez elementy, które tak wbiły się już w open'erową tkankę, że myślimy, że bez nich Open'er nie istnieje. Ale to one najbardziej szkodzą temu festiwalowi, który jest już przecież modny nawet za granicą. I to właśnie to słowo – "moda" – jest tutaj kluczem.

Bo zrobiło się za modnie i ogólnie "za bardzo".

Muzyka na drugim planie

O tym, że skład artystów (czyli tak zwany line-up) jest gorszy niż rok czy dwa lata temu, mówili i pisali w facebookowych komentarzach praktycznie wszyscy.

Oczywiście nie oznacza to, że nie było nikogo do zobaczenia, a muzyczny poziom był równy zeru. Wręcz przeciwnie – tegoroczni artyści, mówiąc po "młodzieżowemu", dostarczyli. To był festiwal kobiet – Kylie Minogue, Lana del Rey, Marina czy Jorja Smith były absolutną doskonałością, ale świetne show dali również m.in. Stormy (który był zastępstwem zastępstwa, bo w ostatniej chwili przyjechał za A$AP Rocky'ego, który z kolei zastąpił Lil Uziego Verta), The Smashing Pumpkins czy Greta Van Fleet. Było więc czego słuchać i co oglądać. Nie zmienia to jednak faktu, że w tegorocznym line-upie zabrakło nazwisk "na topie". Te zgromadził chociażby niemający sobie równych brytyjski Glastonbury. Tam znalazło się miejsce i dla najgłośniejszych odkryć ostatnich miesięcy, czyli Billie Eilish, Lizzo czy Lewisa Capaldiego, i dla zespołów, które mają armie fanów, jak The Killers i Tame Impala, i absolutnych legend, jak The Cure czy Johnny Marr z The Smiths.

Kiedy kilka miesięcy temu zgadywałam ze znajomymi – fanami Open'era – kto przyjedzie w tym roku nad Bałtyk, nikt nie miał wątpliwości, że przyjadą The Cure, Eilish czy Tame Impala. Wszyscy byli w trasach, mieli nowe albumy i pojawiali się w line-upach innych festiwali. To wydawało się raczej pewne.

Jednak Alter Art zaskoczył. Jasne, zgromadził grube ryby, jak Lana Del Rey czy Travis Scott, ale nie dał nikogo "hot". Czyli mówiąc w festiwalowym slangu, kogoś, do kogo należał ostatni rok. Zabrakło też prawdziwych muzycznych ikon, bo The Smashing Pumpkins jednak trochę blednie w porównaniu z ubiegłorocznym Depeche Mode. Marudzili też fani rockowych brzmień, bo w tym roku dominował hip hop – swoją drogą, chwała Bogu, że przyjechał Stormzy, który podbił w tym roku Glastonbury, bo A$AP Rocky jest już jednak trochę "przeżyty" – a The Strokes wydało ostatnią długogrającą płytę w 2013 roku.

Rezultat był taki, że wiele osób nie miało co ze sobą zrobić między koncertami. W poprzednich latach jak szalona biegałam między scenami, w tym roku zabijałam czas tańczeniem w Silent Disco, zachwycaniem się strefą "Stranger Things" – która była strzałem w dziesiątkę, podobnie jak zaproszenie pierwszego dnia aktorów Finna Wolfharda i Caleba McLaughlina) – albo po prostu jedzeniem i piciem (o czym zaraz). To wszystko sprawiło, że muzyka wydawała się być w tym roku na dalszym miejscu. Koncerty były w przerwie od czegoś, a nie głównymi punktami festiwalu, a występy headlinerów (z wyjątkiem soboty) nie zgromadziły takich szalonych tłumów, jak chociażby rok temu.

Byli też ludzie, którzy robili wszystko, ale nie słuchali muzyki. "Ej, a było już Smashing Pumpkins?" – usłyszałam w kolejce do toi-toia od pijanego festiwalowicza trzy godziny po koncercie Smashing Pumpkins. Za to w kolejkach do drinków czy słynnej już Strefie Jelenia były prawdziwe tłumy.

A przecież muzyka powinna być najważniejsza. Nie mówię, że lepszy line-up automatycznie sprawiłby, że modna młodzież opuści festiwalowe kluby i strefę food trucków, ale z pewnością i poprawiłby frekwencję, i nakręcił ludzi na koncerty. Jak na Glastonbury.

Przyjedź na Open'era, wydaj pół pensji

Open'er nigdy nie był najtańszy i do tej pory raczej nikt nie marudził, ale słabszy line-up w tym roku sprowokował pytanie: dlaczego płacimy aż tak dużo?

Sam czterodniowy karnet kosztował w tym roku w w regularnej sprzedaży 599 zł (bilet weekendowy – 419, jednodniowy – 289). Jasne, organizacja i ochrona takiego przedsięwzięcia to spore koszty, a miasteczko festiwalowe robi wrażenie, ale to naprawdę wysoka cena, biorąc pod uwagę, że trzeba jeszcze dojechać do Gdyni, gdzieś spać (jeśli ktoś nie chce nocować w namiocie, to musi się liczyć z horrendalnie wysokimi cenami noclegów w Trójmieście) i coś jeść. Nie każdego na to stać. Jeśli w przyszłym roku skład artystów nie zwali z nóg, to wiele osób może z Open'era po prostu zrezygnować. Bo cena musi iść w parze z muzyczną jakością, głośnymi nazwiskami i gatunkową różnorodnością – nikt raczej nie marudził w tym roku na ceny za bilety na Coachellę czy Glastonbury.

Ale podczas gdy cenę karnetu można jeszcze wytłumaczyć, to już ceny na samym festiwalu są absolutnie szalone. Piwo i chipsy za 10 zł, woda i soki za 7 zł, jedzenie w food truckach – średnio 25-40 zł, drinki – 20 zł. A umówmy się, piw i drinków chciałoby się wypić kilka, a po szalonych tańcach na Swedish House Mafia trzeba się czegoś napić, żeby się nie odwodnić. Do tego słabsza pogoda i gorszy line-up w tym roku sprawiły, że ludzie głównie jedli i pili. W miasteczku festiwalowym można było więc spokojnie zostawić kilkaset złotych.

Auć.

Na festiwal tylko dla lansu

Nie chcę brzmieć, jak stary narzekacz, który non stop powtarza, że "kiedyś było lepiej", ale bogate nastolatki i influencerzy naprawdę negatywnie wpływają na klimat Open'era. Tak jak pisałam wcześniej, część z nich przyjechała na festiwal chyba tylko po to, żeby pobawić się w Strefie Jelenia i polansować na Instagramie. Bo napewno nie dla muzyki.

Oczywiście nic mi do tego, dlaczego ktoś przyjeżdża na Open'era. Miasteczko ma dużo do zaoferowania, a gdyński festiwal jest modny, więc wypada na nim bywać. Jednak to odbija się na koncertach.

Na Kylie Minogue czy The Strokes niektórzy przyszli tylko po to, by nagrać kilka sekund znanej piosenki, żeby pochwalić się swoim muzycznym gustem. Oznacza to, że w tłumie ciągle ktoś wędruje, co naprawdę przeszkadza tym, którzy naprawdę przyszli na koncert. Nie mówiąc już o tych influencerach, którzy wchodzili w tłum z wyposażonym w kamerę lub aparat towarzyszem i przez kilka minut mu pozowali. Naprawdę, widziałam to na własne oczy. Na Open'erze nie brakuje też bogatych nastolatków w lanserskich ciuchach, którzy są najgłośniejszą i najbardziej konsumpcyjną grupą na festiwalu. W imię hasła "za hajs matki baluj" balują aż miło. Fajnie, że dobrze, że się bawią, ale prawdziwy klimat letniej muzycznej przygody gdzieś w tym się pogubił.

Nie mówiąc już o festiwalowej modzie, która czasami jest już lekkim przegięciem. Bo czy szorty, top i wdzianko z frędzlami jest dobrym strojem, kiedy termometr pokazuje 15 stopni? Najbardziej demokratyczny pogodowo jest jednak deszcz. Zaczyna padać i wszyscy zakładają mało estetyczne nieprzemakalne płaszcze. Chociaż wtedy nie trzeba myśleć o modzie.

Marudzę, wiem. Ale to tylko z miłości do Open'era. Bo chcę więcej niesamowitych muzycznych przeżyć, a mniej lansu i nadęcia. Amen.