"Sąsiedzi" z Bieszczadów. Historia, w której nikt nie ma czystego sumienia

Tomasz Ławnicki
W bajkach wszystko jest takie proste – jasne jest, kto jest zły, a kto dobry. Gdy złego spotyka kara, to dobrze. Dobry zaś w finale powinien być nagrodzony, bo jest dobry. Ta opowieść z Bieszczadów jest o tym, jak wielu dobrych ludzi zostało ukaranych za to, że mówili tym samym językiem, co ci źli. W gigantycznym uproszczeniu. Bo życie to nie bajka. Nigdy podział na dobrych i złych prosty nie jest, a w tej historii szczególnie.
Cmentarz bojkowski w wyludnionej wsi Beniowa w Bieszczadach. Fot. Waldek Sosnowski / Agencja Gazeta
Bukowe Berdo znają pewnie wszyscy wędrujący po Bieszczadach. Żółtym szlakiem dochodzi się stąd do Mucznego, do Krzemienia zaś stąd tylko 20 minut, a dalej już całkiem blisko Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów.

UPA rosła w siłę
Tu, gdzie dziś setki turystów podziwiają widok na pasmo połonin, w 1945 r. Ukraińska Powstańcza Armia rozbiła obóz ćwiczebny dla przyszłych strzelców. "Posługiwania się bronią uczyli ich między innymi żołnierze rozbitej pod Brodami 14. Dywizji Waffen SS 'Galizien'. Potem nowicjusze, przeszkoleni także politycznie, zasilili bieszczadzkie sotnie" – opisuje Krzysztof Potaczała w książce "Zostały tylko kamienie. Akcja 'Wisła': wygnanie i powroty".
Zostały tylko kamienie. Akcja "Wisła": wygnanie i powroty – książka Krzysztofa Potaczały o niezabliźnionych ranach w polsko-ukraińskich relacjach.

To był moment, gdy nikt jeszcze nie panował nad sytuacją. UPA rosła w siłę, gdy II wojna światowa jeszcze trwała i Berlin nie był zdobyty. W Bieszczadach zaś Niemców już od prawie roku nie było, ale kto był? Kto docelowo miał być? Ukraińcy, którzy znaleźli się w granicach Polski, nie mogli się z tym pogodzić.


Choć było to terytorium Polski, UPA latem i jesienią 1945 ogłosiła pobór do wojska wszystkich młodych Ukraińców. Przymusowy. I każdy, kto powie, że przecież mogli się nie zgłaszać, nie wie, co mówi. Owszem, byli tacy Ukraińcy, co szli do UPA na ochotnika, ale oczywiście nie wszyscy. Kto się nie stawił, był poszukiwany i karany. Zresztą nie tylko on – kara za to, że syn nie chce się bić za niepodległą Ukrainę, spadała na całą rodzinę.

Niejedno gospodarstwo zostało spalone, niejeden chłop pobity do nieprzytomności przez banderowców. Samego dezertera zaś często czekała kula w głowę. Takimi metodami, takim terrorem UPA na polskich terenach stawała się coraz potężniejsza. Napadów na wsie było coraz więcej. Podpalanych chałup przybywało. Ofiary śmiertelne zaczęto już liczyć nie w dziesiątkach, lecz w setkach.

Polacy "gwałcą, palą chałupy i stodoły"
Ale za co ukraińska ludność w Bieszczadach miała kochać podległe Moskwie polskie władze, jakie właśnie zaczęły swoje rządy na terenach, na których oni żyli z dziada pradziada? Jesienią 1944 r., gdy tylko pognano stąd Niemców, władze rozpoczęły wywożenie miejscowej ludności do ZSRR.

Gdy przychodziły jednostki, aby dokonać przesiedlenia, miejscowi chowali się w kryjówkach w lesie. Potem wracali do chałup. Mało śmieszna zabawa. "(...) wojsko łapie ludność uciekającą i z zapytaniem, dokąd chcą jechać, do Kijowa czy na Sybir, wskazują im jakąkolwiek drogę, aby udali się w tym kierunku. Ludność ta rozprasza się, a potem wraca do swoich domów" – autor "Zostały tylko kamienie" przytacza fragment notatki podporucznika Franciszka Wilka, szefa UB w Lesku.
Luty 2018 – demontaż pomnika gen. Świerczewskiego "Waltera". Jego zabicie przez UPA w 1947 r. stało się pretekstem do zarządzenia akcji "Wisła".Fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Gazeta

To wszystko działo się we wrześniu roku 1945, czyli na półtora roku przed zabiciem gen. Karola Świerczewskiego "Waltera", którego śmierć była bezpośrednim pretekstem do przyspieszenia akcji "Wisła". Podporucznik UB przyznaje w notatce, że polskim żołnierzom "nie zależy na przesiedleniu ludności ukraińskiej, a tylko na rabowaniu i strzelaniu niewinnych ludzi".

"Tu i ówdzie wojsko rozbiera opuszczone domy, a drewno z nich uzyskane przeznacza na opał lub sprzedaje. Bezsilni ukraińscy gospodarze skarżą się, że żołnierze grabią, biją, a nawet strzelają do kur. Żeby tylko. Gwałcą, palą chałupy i stodoły. (...)

W odwecie UPA napada na polskie domostwa; porywa i zabija Polaków, niszczy tory kolejowe, drogi i mosty, zrywa linie telefoniczne. Skoro Bieszczady i sąsiednie tereny mają pozostać 'wolne' od Ukraińców, to nowi osadnicy nie mogą przyjść na gotowe".

Krzysztof Potaczała; Zostały tylko kamienie. Akcja "Wisła": wygnanie i powroty
Ta spirala wzajemnej przemocy nie zaczęła się oczywiście w tym momencie, w Polakach wciąż świeże było wspomnienie zbrodni wołyńskiej dokonanej zaledwie chwilę wcześniej przez ukraińskich nacjonalistów, gdy tereny te były okupowane przez Niemców. W wyjątkowo bestialski sposób - jak się szacuje - wymordowano wtedy ok. 50-60 tys. Polaków.

Ukarano wszystkich
Ale czy to mordowali ci, których później spotkały represje i przymusowe przesiedlenia na tereny tzw. Ziem Odzyskanych? Raczej wątpliwe. Zastosowano odpowiedzialność zbiorową. Ukarano wszystkich – winnych i niewinnych. Tych, którzy faktycznie wspierali banderowców (często wcale nie dobrowolnie), i tych, których całą winą było to, że mówili po ukraińsku i chodzili do cerkwi. Przesiedlano także Polaków – czasem dlatego, że wżenili się w ukraińską rodzinę, a czasem wystarczało "posądzenie o nadmierne sprzyjanie unickim sąsiadom".

W sumie 140 tys. osób, z czego parę tysięcy po drodze musiało wysiąść w niedawnym podobozie Auschwitz-Birkenau w Jaworznie, który zaraz po wojnie został przez komunistyczne władze w Centralny Obóz Pracy. Trafiali tu zarówno niemieccy zbrodniarze, jak i działacze polskiego podziemia niepodległościowego z AK, Ślązacy, którzy podpisali volkslistę, ale i Łemkowie oraz Bojkowie przesiedleni przymusowo z Bieszczadów. Straszna prawda o tym, co się działo w obozie w Jaworznie, długie lata była tajemnicą.

Osadzeni tu przesiedleńcy z Bieszczadów przyznawali się do członkostwa w UPA, czy było to prawdą, czy też nie. Byli katowani i zastraszani. Wasyl Mastyła w książce Krzysztofa Potaczały tak wspomina swój pobyt w COP Jaworzno:

Patrz pan na moją nogę. Ten ślad został po tym, jak mnie porazili prądem. Podobny mam na głowie. Wciąż pytali o to samo: "Jakiej bandzie pomagałeś? Podaj nazwiska, pseudonimy. Gdzie mieli kryjówki?". Codzienne maglowanie i codzienne lanie. Dwa zęby mi wybili, tłuki po nerkach. Sikałem krwią.

Autor "Zostały tylko kamienie" dotarł do niemal stuletniego dawnego milicjanta Józefa Kopczyńskiego, który w latach 40. walczył na terenie Bieszczadów z banderowcami. On zaś nie ma wątpliwości, że operacja "Wisła" była błędem. Jego zdaniem rząd, gdyby chciał, dałby radę rozprawić się z UPA.
– Należało jednak od razu rzucić przeciwko banderowcom regularne wojsko, a nie grupki słabo uzbrojonych milicjantów i ormowców. Nawet KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – przyp. red.) niewiele mogło. A potem? Zamiast po rozbiciu UPA zostawić zwykłych Ukraińców na swojej ziemi i pozwolić im gospodarować, wszystkich uznano za odpowiedzialnych i wygnano – mówi dawny milicjant, podkreślając, że po akcji "Wisła" Bieszczady już nigdy się nie odrodziły i nigdy nie wróciły do takiego stanu ludnościowego jak wcześniej.

Nadzieja na pojednanie
I już na zawsze pozostały rany. Bo w tej bratobójczej wojnie tych dobrych było raczej niewielu – generalnie tu nikt nie ma czystego sumienia. No, może pojedyncze osoby, które zdały egzamin, gdy nadeszła chwila próby. Bo przecież byli Polacy, którzy wspierali swoich unickich sąsiadów i za to też zostali wraz z nimi przesiedleni. I byli też Ukraińcy, których z rąk rodaków-nacjonalistów spotkała śmierć za to, że nieśli pomoc Polakom (IPN opracował Kresową Księgę Sprawiedliwych o Ukraińcach ratujących Polaków - udało się ustalić ponad 1300 bohaterów).

I ci sprawiedliwi - po jednej i po drugiej stronie - dają nadzieję, że pojednanie wciąż jest możliwe. Choć po lekturze tej książki ma się świadomość, jak bardzo jest to trudne. Niestety – łatwiej jest przyjąć, że my jesteśmy dobrzy, a tamci są źli. I takie myślenie jest dziś obecne po obu stronach Sanu.

"Zostały tylko kamienie. Akcja 'Wisła': wygnanie i powroty" to kolejna książka Krzysztofa Potaczały poświęcona Bieszczadom. W poprzedniej "To nie jest miejsce do życia" Potaczała opisywał właściwie zupełnie nieznaną stalinowską akcję "H-T", w wyniku której w Bieszczady przymusowo trafili Polacy z Lubelszczyzny.

Potaczała mieszka w Ustrzykach Dolnych i zna Bieszczady jak mało kto. Napisał też trzy tomy "Bieszczadów w PRL-u" oraz opowieść jednej z pierwszych punkowych grup w Polsce "KSU - rejestracja buntu".

Książka "Zostały tylko kamienie. Akcja 'Wisła': wygnanie i powroty" Krzysztofa Potaczały ukazała się w maju 2019 nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.