"Błagam, dostanę się". Horror dzieci i rodziców. Na 16 lipca czekam z córkami jak na dzień sądu
Dosłownie przeżywam rekrutację podwójnego rocznika. Młodsza córka jest po ósmej klasie, starsza po gimnazjum. Obie poszły do szkoły jako sześciolatki. Młodsza nie ma jeszcze skończonych 14 lat. Wściekli na to, co nam zgotowano, jesteśmy wszyscy. Nie znam żadnego rodzica, który – mimo zapewnień PiS, że problemu nie ma – w nerwach nie czekałby na 16 lipca. O dzieciach nie wspominając. Strach przed ogłoszeniem wyników jest ogromny u wszystkich.
Chyba naiwnie wierzyłam, że choć przez tydzień, dwa, uda się psychicznie odpocząć od tego szaleństwa, które zafundowała nam reforma Zalewskiej. Że uda się na chwilę wyłączyć. Nie do końca się to udało.
"A co jeśli się nie dostanę?"
Internet non stop bombardował informacjami o koszmarze, który już przeżyły dzieci w innych miastach Polski. Straszył armagedonem w Warszawie. "Setki dzieci nie dostaną się do liceów w Warszawie", "Nawet 7 tys. uczniów w Warszawie bez szkoły średniej" – grzmiały media. Moje córki cały czas rozmawiały o tym ze swoimi koleżankami. "A co jeśli się nie dostanę?" – to pytanie nie zniknęło w czasie urlopu.
Po powrocie dowiedziałam się za to, że wolne miejsca są w Zespole Szkół Mechanicznych w Łapach i pani dyrektor zaprasza...Ręce mi opadły.
Tak, jeśli niektórzy dorośli tego nie wiedzą, dzieciaki w tym wieku potrafią mieć bardzo konkretne i sprecyzowane plany i marzenia. Ale wielu – na poziomie emocji 15-latka – nie może zrozumieć, dlaczego mają mieć w tym roku gorzej niż dziesiątki roczników przed nimi?
"Nie umiem wytłumaczyć córce, dlaczego kraj tak ją potraktował" – mówił naTemat Dobrosław Bilski, który chce pozwać Polskę za chaos po reformie edukacji Anny Zalewskiej.
Niektóre wpisy nastolatków w sieci przerażają. Ci uczniowie przez ostatni rok byli pod ogromną presją. Rekrutacją straszono ich non stop. "Nie wytrzymam tego psychicznie", "Jutro, godzina 12, data śmierci lub najlepszego dnia w wakacje", "Jutro wyniki, chyba zwariuję ze stresu", "Jutro jest 16, czyli mój dzień sądu" – piszą 15 lipca młodzi ludzie.
Niektórzy zaklinają rzeczywistość. "Błagam, dostanę się", "Dostanę się na biolchem, dostanę się na biolchem" – powtarzają w nieskończoność. Boją się. "Śniło mi się, że się nigdzie nie dostałam i obudziłam się zapłakana. Dziękuję za nerwy, bezsenność i płacz 'dobrej' reformie, w której boję się o szkoły, do których dostawały się osoby, które miały po kilkadziesiąt punktów mniej" – ktoś napisał.
Są dzieci i rodzice, którzy są pewni swoich wyborów, widać ich optymizm, nic ich nie złamie. Ale tysiące innych od miesięcy żyje w permanentnym stresie i niepewności. Przeżywają horror i żadne zapewnienia PiS, że problemu nie ma, raczej mało kogo zdołały uspokoić. Napięcie spowodowane podwójnym rocznikiem właśnie sięga zenitu, a to przecież jeszcze nie koniec. W głowie mi się dziś nie mieści, jak zwykła rekrutacja do szkoły może trwać tyle miesięcy.
Ten, kto wymyślił taki system rekrutacji, chyba sam nie miał dzieci, które przez niego musiały przejść. Egzaminy w kwietniu, wybór szkół w maju, wyniki egzaminów w czerwcu, lista przyjęć do szkół w lipcu, a potem odwołania, bój o wolne miejsca, rekrutacja uzupełniająca do końca sierpnia, w nawet jeszcze we wrześniu.
Pewna mama, przypadkowo poznana w czasie składania dokumentów w LO, opowiedziała, jak w ubiegłym roku jej córka dowiedziała się, że została przyjęta do liceum z odwołania dopiero na początku września. "Całe wakacje zmarnowane" – słyszałam od innych rodziców.
Dla szczęśliwców cały formalny proces może trwać trzy miesiące, dla innych niemal pięć miesięcy (!). W stresie i absurdalnym zawieszeniu, a przecież przy podwójnym roczniku emocje pojawiły się dużo wcześniej niż normalnie. Od miesięcy żyjemy rekrutacją w ogromnym napięciu.
– Idiotyczny system, totalny brak logiki, po co tak? – słyszałam od rodziców non stop. Można się dziwić, że do tej pory nikomu to nie przeszkadzało, rekrutacja do LO nie trwa od dziś. Ale do tej pory nie było przecież podwójnego rocznika.
W maju dzieciaki w ciemno wybierały listę liceów. Różną liczbę w różnych stronach Polski. W Warszawie nieograniczoną. Do szkół trzeba było przywieźć wypełnione wnioski, choć przecież nikt nie znał jeszcze wyników egzaminów, ani wszystkich ocen na świadectwie.
Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego tych list nie można było ułożyć w czerwcu, jak już wszystko było wiadomo? Pewien paradoks polegał też na tym, że po ogłoszeniu wyników egzaminów dzieci dostały trzy dni na dokonanie ewentualnych zmian. Super, że była taka możliwość.
Ale żeby dokonać zmian, trzeba było wycofać wniosek złożony w maju. A uczeń sam mógł go złożyć, ale już wycofać nie, bo jest niepełnoletni. Niektórzy rodzice zwalniali się z pracy, by to zrobić.
We wtorek, gdy 16 lipca w kilku miastach Polski wreszcie poznamy wyniki, niektórzy wzięli wolny dzień. Zewsząd dochodzą głosy, że są przerażeni. Nie mogą patrzeć, jak ich dzieci są zdołowane.
"Ile szkół wybieracie?"
W czasie ostatnich dwóch lat na własnej skórze odczułam skutki reformy PiS. Córki w różnych klasach uczyły się niemal z takich samych podręczników (lekko przerobionych jedynie na potrzeby reformy), program, np. z biologii, był taki sam dla ósmej klasy i trzeciej gimnazjum. Szły niemal łeb w łeb, tyle że podstawówce wycięto trochę materiału. Podwójnie przeżyliśmy egzaminy, łącznie z poczuciem niesprawiedliwości i frustracji wśród gimnazjalistów, że są pokrzywdzeni, bo:
1. egzaminy ósmoklasistów były łatwiejsze
2. wszyscy o nich zapomnieli, wszędzie głośno było tylko o ósmoklasistach
3. nauczyciele uciekali z wygaszanych gimnazjów i uczniowie ostatnich klas odczuwali braki.
Potem przeżyłam, jak dzieci i ich rodzice poruszali się po systemie rekrutacji jak we mgle. Niech nikt nie zwala teraz winy na to, że dzieciaki źle obstawiły szkoły. Być może. Ale wiele z nich w tym chaosie nie wiedziało do końca jak to zrobić. Między rodzicami były gorące linie, pytania: "ile szkół wybieracie?". Temat wałkowany non stop w każdej prywatnej rozmowie, na każdym zebraniu, w sieci.
Gdy zadzwoniłam do biura edukacji i usłyszałam, że przede mną dzwoniła matka, której dziecko wybrało 60 pozycji, to mnie zmroziło. My myślałyśmy o kilkunastu. Nauczyciele w szkole też apelowali, by nie dać się zwariować, niektórzy mówili, że wystarczy około 10. Bardzo miła pani w biurze edukacji poradziła zresztą to samo.
Potem okazało się, że to 60 to jeszcze nic. W jednym z warszawskich liceum usłyszałam, że jeden kandydat wybrał grubo ponad 100 pozycji. "Chyba miał niezłą zabawę, gdy wpisywał wszystkie klasy po kolei" – taki był komentarz. Miał do tego prawo, ale przypuszczam, że niejeden rodzic miał dylemat, co w takiej sytuacji doradzić dziecku. Gdzie leży granica rozsądku? Jak ją zachować, gdy wszystko przy tym podwójnym roczniku jest jednym wielkim eksperymentem?
Co będzie potem?
Dziś, 15 lipca, w napięciu czekamy na wyniki rekrutacji. Siedzimy jak na szpilkach, z czarnymi wizjami w głowach. Wszyscy są już tym bardzo zmęczeni. Najbardziej uczniowie, ale rodzice też. Najlepiej byłoby powiedzieć – niech wszystkim się poszczęści, niech dostaną się do swoich szkół, niech realizują marzenia. Oby tak było, choć wiemy, że przecież nie dla wszystkich tak będzie.
A rodziców nurtuje jeszcze jedno pytanie: co potem? Gdy uporamy się z rekrutacją i dowiemy się we wrześniu, że brakuje nauczycieli? Ławek dla uczniów? Co z podręcznikami? Czy już są gotowe? Czy będą tworzone na wariata jak te do 7 klasy? Co ze strajkiem nauczycieli?
To, czego tak bardzo obawiał się PiS zabierając 6-latki ze szkół – że będą miały kontakt ze starszymi dziećmi, tu może być jeszcze bardziej widoczne. We wrześniu w jednym budynku mogą spotkać się 13-latki urodzone w ostatnich miesiącach 2005 roku i 18-19-letni maturzyści i nikomu to dziś nie przeszkadza.
Trudno się dziwić, że wielu rodziców boi się, że ten chaos na rekrutacji jeszcze się nie zakończy.