"Homoterrorysta, oddział wege". Prawica jest wściekła, bo radny Szolc proponuje szkołom dzień bez mięsa

Anna Dryjańska
Najpierw była interpelacja: radny Marek Szolc (KO) zaproponował, by warszawskie szkoły wprowadziły wegetariański dzień na stołówkach. Potem spłynęły drwiny, krytyka i hejt ze strony prawicowych użytkowników Twittera, którzy oskarżają polityka o próbę zrobienia krzywdy dzieciom. Skąd się wziął i o co chodzi w pomyśle wegednia w szkołach? naTemat zapytał samego autora.
Stołeczny radny Marek Szolc (KO) napisał interpelację ws. wegednia na szkolnych stołówkach. fot. archiwum prywatne
Jak to się stało, że wpadł pan na pomysł wegednia w szkołach?

To pomysł rodziców warszawskich uczniów. Zgłaszali się do mnie ze skargami, że ich dzieci, które nie jedzą mięsa, nie mają nic do wyboru w szkolnej stołówce. Domyślny obiad to kotlet i ziemniaki, a jak ktoś nie je mięsa, radzi mu się, by zjadł same ziemniaki. To nie jest zbilansowany, zdrowy posiłek, zwłaszcza dla dzieci. Stąd moja interpelacja w sprawie wegednia. Zamieścił ją pan na Twitterze. Przejrzałam komentarze internautów – były delikatnie rzecz ujmując krytyczne, a w części po prostu hejterskie. Nazywają pana między innymi homoterrorystą z odziału wege.




Na czym miałby polegać ten eksperyment? Na tym, że dzieci dostaną smaczny, zbilansowany posiłek bez mięsa? Co im się stanie oprócz tego, że raz w tygodniu zjedzą zdrowiej i bardziej ekologicznie niż zwykle?

A pan jest pan wegetarianinem lub weganinem?

Nie, jestem fleksitarianinem. Tak jak - co wynika z różnych badań - 4 na 10 Polek i Polaków.

Co to znaczy?

To znaczy, że bardzo ograniczam spożycie mięsa. Jem je sporadycznie, raz lub dwa razy w miesiącu.

Po co te wyjątki? Dlaczego w ogóle nie zrezygnował pan z jedzenia zwierząt?

Tryb mojej pracy - częste spotkania, wyjazdy, posiłki w biegu - nie zawsze pozwala na to, by stołować się w miejscu, które oferuje wegetariańskie lub wegańskie potrawy. Nie będę więc udawać, że nigdy nie jem mięsa. Jednak zawsze jest to ostateczność.

Kiedy i dlaczego przeszedł pan na dietę fleksitariańską?

To było gdzieś tak na początku studiów. Wyprowadziłem się z domu, zacząłem sam sobie gotować. Szybko odkryłem, że potrawy roślinne mogą być smaczniejsze od mięsnej klasyki. Potem zacząłem czytać o realiach przemysłowej hodowli: o tym, jak bardzo niszczy to naszą planetę, jakie emisje gazów cieplarnianych i jak wielkie cierpienie zwierząt to powoduje. Wtedy utwierdziłem się w moim wyborze.

Mówi pan o wyborze, tymczasem podczas wegednia mięsożerne dzieci byłyby tego wyboru pozbawione – tak piszą panu oburzeni internauci. Jak pan to skomentuje?

Ideałem byłoby, gdyby każdego dnia tygodnia szkolna stołówka oferowała posiłek mięsny i bezmięsny. Rzeczywistość jest obecnie taka, że wyboru przez 5 dni w tygodniu pozbawieni są mali wegetarianie. Dlatego proponuję jeden wegedzień w tygodniu, na początek w ramach pilotażu w kilku szkołach, żeby zobaczyć, jak to się sprawdzi. Jeśli okaże się, że pomysł cieszy się powodzeniem i jest neutralny dla budżetu, warto będzie go rozszerzyć na inne placówki.

Niektórzy komentujący piszą panu, że taki wegedzień już istnieje: to piątek, gdy katolicy jedzą rybę.



Uwielbiam kuchnię azjatycką, dania na bazie tofu, kotlety z ciecierzycy i nadziewane bakłażany.

Co by pan powiedział rodzicom, którym nie podoba się pomysł wegednia w szkołach?

Codzienne karmienie dzieci mięsem też jest formą narzucania i przymusu. Dzieci lubią odkrywać nowe smaki, są ciekawe nowych potraw. Nie zabierajmy im tej możliwości. Ograniczając spożycie mięsa uczymy dzieci odpowiedzialnych postaw konsumenckich.

Wegeposiłki są tańsze niż mięsne, więc nawet przy jednym wegedniu w tygodniu rodzicom zostanie więcej pieniędzy w portfelu. To rozwiązanie dobre dla wszystkich.