"Zastanawiałam się, czy jeszcze zobaczę swoich bliskich". Tak też może wyglądać praca na luksusowym jachcie

Rafał Gębura
dziennikarz, autor kanału na YouTube "7 metrów pod ziemią"
Praca na luksusowych jachtach, choć to wielka przygoda, nie zawsze do luksusowych należy. O tym, jak to jest być "yachtie", czyli stewardessą na statkach Rafałowi Gęburze opowiedziała Klaudia Szydło.
Klaudia Szydło porzuciła pracę graficzki dla pracy na luksusowych jachtach. Fot. Kadr z "7 metrów pod ziemią"
Klaudia masz 25 lat i pracujesz jako stewardessa na luksusowych jachtach, jak dostać taką pracę?

Najcięższą rzeczą w tej pracy jest sposób jej dostania. Jeśli nie mamy doświadczenia w pracy na jachtach, to zazwyczaj musimy mieć bardzo duże doświadczenie, jeśli chodzi o "hospitality", czyli w pracy w hotelach, restauracjach itd.

Miałaś takie doświadczenie?

Nie, ja jestem szczęściarzem. Jestem w czepku urodzona. Było trudno, ale się udało. Po pierwsze trzeba mieć specjalistyczne kursy, które po prostu pozwalają pracować na morzu tzw. STCW. To jest najbardziej podstawowy kurs, który musi mieć nawet perkusista na cruiselinerze.


Kursy, zaświadczenia to jedno, natomiast gdzie te jachty?

W Polsce ich nie ma. Jest kilku Polaków, którzy mają jachty, ale nie wiem, kto to jest. W każdym razie, jeśli nie mamy super doświadczenia, aby zdobyć tę pracę przez internet, czyli po prostu wysłać CV, to jedyną opcją jest wycieczka w sezonie na Lazurowe Wybrzeże, do Francji, do Włoch, gdzie trzeba uprawiać taki "dokwalking", co dosłownie oznacza chodzenie po portach.

Drukujemy 100 CV i codziennie rano robimy sobie wycieczkę, jeden port, drugi port, trzeci port i w każdym z tych portów łazimy od jachtu do jachtu.

Tak było w twoim przypadku?

Tak.

Ile sobie czasu na to zarezerwowałaś?

Za mało. Przyszłam do tego środowiska po paru latach bycia grafikiem. Wypaliłam się, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, dlatego to był taki strzał: dobra za 3 miesiące jadę. Był styczeń, a w kwietniu trzeba już zacząć.

Miałam też mało czasu na zebranie jakiejś rezerwy pieniężnej, więc dałam sobie trzy tygodnie na szukanie pracy. Po trzech tygodniach wróciłam do domu z niczym.

Czyli porażka na początku?

Trochę tak, ale nie do końca. Miałam przygotowane CV, pomogła mi z nim dziewczyna, która miała doświadczenie w tym środowisku. Po prostu chodziłam od jachtu do jachtu i gadałam z ludźmi... Próbowałam gadać z ludźmi.

Jeśli wieczorem szło się na piwo, to tam, gdzie jest też załoga, żeby zdobywać kontakty. Dla mnie to było niesamowite doświadczenie, bo nigdy nie byłam tak daleko od domu sama. Z angielskim wtedy jeszcze tak nie do końca u mnie było. Musiałam więc mówić w obcym języku, w obcym kraju i jeszcze do obcych ludzi.

Ale w wyjątkowym miejscu, Lazurowe Wybrzeże. Jakie to zrobiło na tobie wrażenie?

Wow, niesamowite. Na początku byłam przerażona. Mieszkałam wtedy w cruisehousie, czyli w hotelu dla załogi. Tam oferują też porady, możesz dopracować swoje CV i wszystko w cenie pobytu.

Pamiętam swój pierwszy dokwalking. Pojechałam do takiego nie za dużego portu, przeszłam go trzy raz wzdłuż i wszerz, nie zagadałam do nikogo, nie rozdałam ani jednego CV. Usiadłam na ławce i się rozpłakałam. Byłam tak zestresowana, tak bardzo nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. W ogóle nie wiedziałam, co ja tu robię.

Było to straszne, ale później wzięłam się w garść. Poszłam do drugiego portu, zagadałam z dwiema osobami. Kroczek po kroczku, a po tygodniu to już się szło i rozmawiało z każdym.

Ale 3 tygodnie minęły, a ty wracasz do Polski.

Można to nazwać trochę porażką, ale z drugiej strony rozdałam około 150 CV, więc wszystkie jachty w okolicy je miały. Oprócz tego kilka godzin dziennie spędzałam w internecie. Sprawdzałam oferty w agencjach, na grupach facebookowych. Wysyłałam też swoje CV online, poprawiając je w międzyczasie.

Dwie godziny po tym, jak kupiłam bilet powrotny, ponieważ ominęłam swój lot i zostałam trochę dłużej, zadzwonił do mnie kapitan jednego statku, zresztą Polak. Powiedział: "Słuchaj mam dla ciebie robotę". Wróciłam wtedy do Polski na tydzień i później poleciałam do Portugalii. Na swój pierwszy kontrakt.
Zaczęłaś od Portugalii. Jakie były twoje pierwsze wrażenia?

Ten jacht był troszeczkę inny niż taki stereotypowy, ponieważ to był tzw. Oldtimer zbudowany w latach 70., więc to trochę inaczej wyglądało, ale byłam mile zaskoczona. Tam była wspaniała załoga. Do dzisiaj utrzymujemy ze sobą kontakt.

Jeśli załoga na statku jest dobra, to można wszystko przezwyciężyć, czy to są niemili właściciele, czy to jest sztorm. Z ludźmi, którzy stają się na kilka miesięcy twoją rodziną, jest wspaniale. Zostałam bardzo dobrze przyjęta, mimo że nie miałam doświadczenia. Ludzie chcieli mnie czegoś nauczyć.

Jakimi jachtami miałaś okazję do tej pory pływać?

Pracowałam dwa tygodnie na jachcie zbudowanym kilka lat temu. Miał 40 metrów. Nówka sztuka. Designerski, piękny i lśniący. Tam było 9 osób załogi.

Później znowu pracowałam na oldtimerze 30-metrowym zbudowanym w znanej włoskiej stoczni. Tak naprawdę pracowałam w stoczni, bo jacht stał tam siódmy miesiąc. Polerowałam, szorowałam, lakierowałam drewno.

Mój ostatni dotychczas kontrakt był na 20-metrowy jachcie żaglowym. Nigdy nie byłam na takim bardzo dużym jachcie 100 metrów plus, ale nie wiem nawet, czy bym chciała.

Czy to jest fizycznie ciężka praca?

To zależy, ale jeżeli na statku są właściciele, jeśli są goście, to jest to bardzo ciężka praca, bo bardzo mało się śpi, a dużo się robi.

Co się robi na jachcie? Jak wygląda taki dzień?

Przedstawiłeś mnie jako stewardesę, ale to jest prawda tylko po części. Na pierwszym kontrakcie byłam nie tylko stewardesą, ale i również kucharką. Wyszło nieźle, choć było to przypadkowe.

Właściciele byli zadowoleni... Do czasu, w pewnym momencie coś im nie podpasowało, ale załoga była zadowolona. Na kolejnych kontraktach chciałam się przekwalifikować na pokład, ponieważ lubię być związana na statkach bardziej z morzem niż z taką typową obsługą hotelową.

Taki typowy dzień stewardessy: rano trzeba wstać i przygotować stół do śniadania, zaserwować kawę, herbatę. Kiedy oni jedzą, trzeba uprzątnąć kabiny, posłać łóżka. Później zazwyczaj się gdzieś wypływa, oczywiście jeśli się akurat nie płynie już lub jeśli nie jest się na kotwicy.

Trzeba po prostu opiekować się gośćmi, podawać ręczniki, serwować lunch, albo zostawić ich w spokoju, zależy, co lubią. Wieczorem jest kolacja i tutaj zastawianie stołu to jest już sztuka.

Wieczory są najbardziej wystawne?

Zdecydowanie tak. One zawsze mają jakiś temat.

Co jedzą właściciele jachtów?

To są ludzie, którzy jedli w niejednej dobrej restauracji, więc zazwyczaj są to wykwintne dania. Jak ja byłam kucharką, to właściciele nie mieli jakichś wyszukanych podniebień. Po prostu czasem mówili: "Zrób nam parówki z kukurydzą i ziemniakami". Załoga jadła steki, a oni parówki.

Czy wiadomo, kim są właściciele tych jachtów? Czym się zajmują? Jacy to są ludzie?

Załoga zazwyczaj coś tam wie. Oficjalnie nie jest napisane w kontrakcie, kim jest właściciel, ale rozmawia się z nimi. Wiadomo, że jeśli ma się statek, to trzeba mieć dużo pieniędzy. To są np. znani, dobrze opłacani prawnicy, albo aktorzy, albo po prostu ktoś, kto urodził się bogato. Różni ludzie.

Za co najbardziej lubisz tę pracę?

Za przygody. Za to, że mogę pozwiedzać trochę świata. Oczywiście nie zawsze, bo jeśli są właściciele na statku, to tego czasu nie ma, ale oni nie są non stop. Czasami mam wolne weekendy, więc mogę poznać zakątki.

Jakie ciekawe miejsca udało ci się zwiedzić dzięki tej pracy?

Ciekawym miastem była Kartagena. Zwiedzałam również Ibizę. Byłam bardzo długo w Cascais niedaleko Lizbony. Lizbonę też zwiedziłam. Małe miasteczka na wybrzeżu Francji, Monako, Nicea.

Ile można w ten sposób zarobić?

Na początku, na takim najniższym stanowisku, to jest około 2500 euro miesięcznie. Za bardzo się tych pieniędzy nie wydaje, bo ma się jedzenie, ma się gdzie spać. Można więc odłożyć. Zdarza się jednak cwaniactwo, ponieważ czasami ktoś oferuje za taką pracę 1000 euro. Takie ogłoszenia są banowane.

Czy załoga jachtów dostaje napiwki?

Na prywatnych jachtach nie bardzo. Są dwa rodzaje statków, prywatne i czarterowe. Na czarterowych dochodzą jeszcze napiwki. One też są całkiem wysokie, ale na czarterowych jest też więcej pracy.

Dlaczego jest więcej pracy?

Na prywatnym jachcie rzadko kiedy właściciel spędza tam czas non stop. Zazwyczaj jest tak, że jest dość krótko w jakichś odstępach czasu. Jeśli jednak statek jest zarezerwowany na czartery tydzień po tygodniu, to wtedy już nie ma czasu na zwiedzanie ani na odpoczynek.

Ile trzeba zapłacić, żeby wynająć taki jacht?

Cena za tydzień wynajmu takiego 40-metrowego jachtu, przy 9-osobowej załodze i przy 11 gościach i jest to oferta all inclusive, wynosi około 200 tys. euro.

Są rzeczy, za które nie lubisz tej pracy?

Tak. Trzeba dużo poświęcić. Jeśli wyjeżdża się na kilka miesięcy, to kontakt z rodziną jest bardzo utrudniony. Jeśli ma się jakieś hobby, to trzeba je porzucić na jakiś czas. Jest dużo wyrzeczeń np. jeśli twoja przyjaciółka ma ślub, fajnie, możesz wysłać jej pocztówkę.

Jaka była największa i najwspanialsza przygoda, jaką pamiętasz?

Może nie najwspanialszą, ale największą przygodą był sztorm, który przeżyliśmy na pierwszym statku. Płynęliśmy z Ibizy do Walencji. Zaczęłam wtedy trochę inaczej myśleć o swoim życiu. Jak statek płynie i się przechyla, to mniej więcej czuć, gdzie jest ten punkt, że jeśli przechyli się o jeszcze jeden stopień, to już się nie odwróci.

My osiągaliśmy ten punkt kilka razy. Byłam wtedy naprawdę przerażona i zastanawiałam się, czy dopłyniemy do brzegu kiedykolwiek i czy zobaczę jeszcze moich bliskich. Było to straszne przeżycie.

Dzięki temu, że nasz kapitan, nasza pierwsza oficer, nasze deki, byli na tyle dobrze wyszkoleni i mieli na tyle dużo umiejętności, przeżyliśmy.

Jest to zapis wywiadu, który pierwotnie ukazał się na YouTube na kanale Rafała Gębury pt. "7 metrów pod ziemią". Ten i inne materiały znajdziesz też na Facebooku i Instagramie.