"Na początku nazywałam go dziadygą". Tak aktorka Judy Turan walczy o zdrowie z rakiem piersi

Anna Dryjańska
Zaczęło się od bólu. Kiedy dowiedziała się, że to rak piersi, wpadła w panikę. Potem opanowała strach i zaczęła walczyć z chorobą. Teraz zbiera pieniądze na zagraniczne leczenie, które ma jej dać największe szanse. Wie jednak, że wiele kobiet w Polsce nie ma dostępu do skutecznej terapii. Dlatego Judy Turan, aktorka znana z ambitnych produkcji i popularnych seriali, będzie protestować przed Ministerstwem Zdrowia.
Popularna aktorka Judy Turan zachorowała na raka piersi. Uruchomiła zbiórkę na swoje leczenie w Niemczech. fot. siepomaga.pl
Anna Dryjańska: Śledzi pani, ile pieniędzy internauci wpłacili już na pani leczenie?

Judy Turan: Tak, regularnie odświeżam stronę SięPomaga. Mam już ponad 426 tys. zł, czyli 77 proc. kwoty potrzebnej na terapię. To dodaje mi wiary w to, że uda mi się w pełni i w miarę krótkim czasie wyzdrowieć.

Skala pomocy, którą otrzymałam zarówno od przyjaciół, jak i ludzi, którzy znają mnie tylko z telewizji albo teatru, jest ogromna. Owszem, zdarzają się wpłaty po tysiąc, czy nawet 10 tysięcy złotych, ale większość przelewów opiewa na kwotę kilku lub kilkunastu złotych. Jest ich po prostu bardzo dużo. To wzruszające, podobnie jak wsparcie psychiczne.


Wiem, że to głupie pytanie, ale dla formalności muszę je zadać: dlaczego nie leczy pani raka na NFZ w Polsce, tylko chce pani przejść terapię w Niemczech?

Bo w leczeniu mojej choroby w Polsce doszłam do ściany. To, co mi zaproponowano, nie działa. Z czasem pojawiły się kolejne przerzuty, sytuacja zaczęła się pogarszać. Nie chcę jednak krytykować służby zdrowia w Polsce. To bardzo agresywny rak, więc muszę sięgnąć po leczenie, które da mi największe szanse na wyzdrowienie. A tak się składa, że najskuteczniejsza terapia jest dostępna w Niemczech.

Co pani poczuła, gdy usłyszała diagnozę?

Panikę. To była jakaś kompletna gonitwa myśli, przyspieszone tętno. Niedowierzanie, wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę, że gram w jakimś kiepskim filmie. Poczucie niesprawiedliwości – jak mogłam zachorować, skoro prowadzę taki zdrowy tryb życia: uprawiam sport, trzymam dietę? Ktoś się musiał pomylić. Przecież to choroba, na którą zapadają kobiety 50+, a ja mam dopiero 35 lat. Później zrozumiałam, że to mit: chorują kobiety w każdym wieku. Bardzo rzadko rak piersi dotyka też mężczyzn.

Jakie objawy skłoniły panią do pójścia do lekarza?

Ból. O tym, że mam zmianę w piersi, lekarze powiedzieli mi lata wcześniej, ale uznano, że jest niezłośliwa. Regularnie się badałam, więc nie było powodu do niepokoju. Wiedziałam, że trzeba się kontrolować, bo moja mama chorowała na nowotwór piersi. Aż pewnego dnia, mniej więcej rok temu, pojawił się ból. Wtedy to wszystko się zaczęło. Lekarz. Biopsja. Diagnoza: rak.

Pierwszy szok mija. Co pani robi potem?

Sytuacja rozwija się szybko: poczatek chemioterapii. Fatalnie ją znoszę: chemia ma zabijać to, co chore, ale przy okazji niszczy cały organizm. Potem operacja wycięcia węzłów chłonnych. Za jakiś czas kontrola: nie jest lepiej, pojawiły się przerzuty. Nawet w bliznach po operacji. To był dla mnie bardzo trudny moment.

Myślała pani, że już pokonała raka?

Ból pojawił się znowu, więc miałam przeczucie, że to nie koniec. Co innego jednak zgadywać, a co innego zobaczyć dowód. Zwątpiłam, że mi się uda – na szczęście na krótko.

Najgorszą rzeczą jest się poddać. Zaczęłam szukać innych opcji, przeczesywać internet, rozmawiać ze znajomymi, lekarzami, naukowcami. Dowiedziałam się o terapii w Niemczech. Potem założyłam zbiórkę na SięPomaga, a resztę historii już pani zna.

Niedługo kobiety chore na raka piersi i ich sojusznicy będą protestować przed Ministerstwem Zdrowia przeciwko brakowi dostępu do leków, które dałyby im największe szanse na przeżycie. Pani też się tam wybiera?

Tak.

Nadal panią boli?

Na szczęście nie. W moim przypadku bardzo skuteczne okazało się CBD - olej z konopi. To ważny lek dla wielu chorych.

Jak pani nazywa swojego raka?

A skąd pani wie, że to robię? (śmiech)

Niedawno poszłam do fryzjerki i opowiedziała mi o swojej walce z rakiem. Nazwała go "dziadem". Pomyślałam, że pani też mogła coś takiego zrobić.

Na początku nazywałam go "dziadygą", teraz myślę o nim jak o "nauczycielu".

Dlaczego?

Bo odebrałam od niego ważną życiową lekcję. Była bardzo kosztowna, ale zmieniła sposób, w jaki patrzę na świat.

Czego się pani dowiedziała?

Zrozumiałam, że nie wystarczy kochać innych, bo najważniejsza jest miłość do siebie. Traktowanie się jak przyjaciela, a nie wroga. Rozwiązywanie wewnętrznych konfliktów, zatamowanie strumienia wewnętrznej krytyki. Rak jest chorobą ciała, ale nie mniej zacięta walka toczy się w ludzkim umyśle.

To bardzo uduchowione podejście.

Od roku codziennie medytuję. Wyciszam się, znajduję w sobie spokój. Skupiam się na tym, co istotne, nie przejmuję się błahostkami. Dbam o siebie jak nigdy dotąd. Zawsze miałam tendencję do pracoholizmu – teraz przyjmuję tylko wybrane role i projekty. Znajduję czas dla siebie. Ma pani dwie kilkuletnie córki. Rozumieją, w jakiej jest pani sytuacji?

Oczywiście wiedzą, że jestem w trakcie leczenia, ale chyba nie do końca pojmują to, że nie mogę być z nimi cały czas, że potrzebuję trochę własnej przestrzeni. Muszę im o tym przypominać, ale przecież jak sama pani zauważyła, mają dopiero po kilka lat.

Czy ma pani jakąś radę dla bliskich osób, które chorują na nowotwór? Co robić albo czego unikać? Jak zareagować na tę diagnozę, żeby pomóc choremu, a nie go dołować?

To bardzo ciekawe pytanie. Myślę, że najważniejsza jest uważna obecność drugiego człowieka. Już to, że osoba chora nie jest samotna, jest wielkim wsparciem. Warto pogodzić się z tym, że pewne rzeczy trzeba przewartościować, zmienić, ale z drugiej strony nie pogrążać się w rozpaczy, wyciagać wnioski, cieszyć się życiem. Po prostu żyć.