Przy "Wyspie miłości" "Big Brother" to żaden hardkor. Porównaliśmy dla was oba reality-show
Hasło zapowiadające nowego "Big Brothera" mogło sugerować, że na ekranie zobaczymy konkretną mieszankę ostrych spięć, podkładania sobie świń i niepohamowanej rozpusty. I faktycznie to wszystko jest w telewizji. Tylko, że nie tej.
Poza sprzeczkami. Tych w "Big Brotherze" nigdy nie brakowało. W przypadku takich programów, gdzie stosunkowo wielu uczestników jest zamkniętych na relatywnie małej powierzchni, ktoś musi w końcu pęknąć. No i wtedy "będą się sprzeczać, a Ty będziesz patrzył!". Jeszcze jak!
W nowej edycji pierwsza kłótnia wywiązała się wokół kwestii marnowania jedzenia przez uczestników. Druga to już personalna spina między Anią i Karoliną. Druga z dziewczyn to zresztą pierwsza z kandydatek do wycieczki za bramę domu Wielkiego Brata. Oczywiście jednorazowej. W ostatnim głosowaniu Karolina zebrała aż 10 nominacji (na 16 śmiałków, którzy biorą udział w programie).
Wyspa żadnych tajemnic
Wiadomo, że zarówno "Big Brother" jak i "Love Island" to programy stojące setki kilometrów od funkcji misyjnej telewizji. Sprawdzają się jednak jako klasyczne odmóżdżacze czy pocztówki z rozrywkowego lub po prostu innego życia. Bo od starszych pań monitorujących stan osiedli z okien bloków po wścibskich plotkarzy i plotkary – wszyscy mamy w sobie coś z podglądaczy szukających sensacji.
Albo ten moment, kiedy kilka odcinków później, jedna z dziewczyn wybiega z koedukacyjnej łazienki z krzykiem, ponieważ rzekomo widziała jak lokalny Ron Jeremy zabawiał się z samym sobą pod prysznicem. Chłopak nazywa się Dominik i jeśli mielibyśmy wskazać największą dotychczasową ofiarę tego wyjazdu, z pewnością byłby nią on. Chyba lepiej dla niego, że zdążył już odpaść z programu.
Nowe pary i kręgi rady
W "Love Island. Wyspie miłości" pary zawiązują i rozstają się szybciej niż na szkolnej dyskotece. W "Big Brotherze" jak na razie zawiązał się jedynie pewien samczy konglomerat, nazwany przez jego członków "Polskim Związkiem 'Big Brothera'". Jak dotąd w jego zarządzie znalazło się miejsce tylko dla jednej z dziewczyn.
Dlatego w czasach, w których wszystko jest dostarczane ekspresowo, "Love Island. Wyspa miłości" wygrywa w sposobie oddziaływania na najprostsze emocje. Czysta, bezmyślna rozrywka leje się tu tak szybko i gęsto jak ścieki po awarii Czajki. A równo z nią pojawiają się kolejne błyskawiczne miłości. Jest seks. Są piękne ciała i płomienne kłótnie – to jak niesławny "Warsaw Shore" w ogólnodostępnej telewizji.
Przy "Love Island" "Big Brother" wypada jak przestarzały model rozrywki. Coś, co może i otworzyło bramy piekieł, ale bardzo szybko przycisnęło się do ściany i puściło obok maraton telewizyjnej kontrowersji, tylko mu się przyglądając. W dobie znieczulicy, patostreamów i amatorskich gal mma, "Nagroda Kamila-Debila" to jednak trochę za mało, żeby wstrząsnąć widzem.
W przypadku reality-show odbiorca chce po prostu widzieć, że jest grubo. Jak wtedy, kiedy Łukasz z "Love Island" wymyśla na biegu treść sms-a, niby z reżyserki, tylko po to, żeby oszukać i pocałować dwie nieświadome dziewczyny. Albo wtedy, gdy Damian zarzeka się, że nie jest taki, żeby zdradzić Mariettę, po czym kolejnego dnia wsadza Monice język do gardła.
W tej konfrontacji "Big Brother" wypada jak nudne półkolonie w szkolnej świetlicy. Zabawa w formie wyklejanek z makaronu i dyskoteki, na których trzeba zachować 10 cm odstępu od ciała partnerki. A kiedy już mamy wyłączyć mózgi i po prostu dać się porwać życiu innych, chyba lepiej robić to w hiszpańskiej willi.