Dla takiego księdza zacząłbym chodzić do kościoła. "Boże ciało" to film wart każdej nagrody
"Boże Ciało" Jana Komasy to film inspirowany niezwykłą historią fałszywego księdza. Reżyser nie poszedł w stronę taniej sensacji, ale nakręcił głęboki i poruszający obraz, który i tak ogląda się z zapartym tchem. Duża też w tym zasługa samego odtwórcy głównej roli, Bartosza Bieleni. W rolę charyzmatycznego Daniela wszedł tak mocno, że mógłby założyć własny kościół.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film
Daniel ma mroczną przeszłość, ale w czasie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę. Trafia do położonej na Podkarpaciu wioski (plan usytuowano w Jaśliskach), której mieszkańcy próbują się pozbierać po wielkiej tragedii. Korzystając z okazji i intuicji, podszywa się pod księdza, a jego nietypowe podejście do nauk chrześcijańskich jest jak manna z nieba dla całej parafii. Realizując własne marzenia, może realnie pomóc żałobnikom.
Biografia fałszywego księdza jest filmowa sama w sobie. Jednak, jak widać powyżej, reżyser Jan Komasa i scenarzysta Mateusz Pacewicz nie poszli na łatwiznę. Do prawdziwej historii dodali wątki, które nadają jej jeszcze większej dramaturgii. Z filmu obyczajowego z elementami komedii "Boże ciało" staje się momentami thrillerem psychologicznym, a końcówka to już istna eksplozja napięcia.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film
Za przykład niech posłuży scena, w której dowiadujemy się więcej o przeszłości Daniela. Można to było pokazać w czarno-białej retrospekcji. Zamiast tego użyto kreatywności i konfesjonału. I to nie Daniel się spowiada, ale nie będę zdradzał już więcej.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film
"Boże ciało" nie miałoby racji bytu bez odpowiedniego aktora w roli głównej. To wokół niego kreci się cała fabuła, a Komasa ma nosa do tych spraw (kto oglądał "Salę samobójców", wie o czym piszę). 27-letni Bartosz Bielenia ma spore doświadczenie na deskach teatru, ale na ekranie dostawał niewielkie role. I doskonale wykorzystał szansę, którą zesłał mu los aka Jan Komasa.
Recenzenci rozpisują się o anielskich oczach mojego imiennika, a także o jego androgenicznej urodzie. Bielenia przypomina trochę Cilliana Murphy'ego ("Peaky Blinders"), czy nawet Christophera Walkena ("Łowca jeleni"), a jego szkliste spojrzenie hipnotyzuje i rozczula. Jednak to przede wszystkim jego gra aktorska zachwyca. On na pewien czas stał się księdzem.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film
Bielenia króluje w statycznych kadrach. Przez jakieś ćwierć filmu przesłania wszystko i wszystkich. Trudno się przez jego zniewalającą kreację przebić pozostałym aktorom, co nie znaczy, że ich nie widać. Rozpacz malowana na twarzach Kościelnej (Aleksandra Konieczna) i Wdowy (Barbara Kurzaj) jest autentyczna, z kolei pozostali młodzi aktorzy też wypadli naturalnie. Nie sposób przy tym nie wspomnieć o dialogach, które są jakby żywcem wzięte z ulicy.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film
Wartości przekazywane w filmie nie są podawane łopatologicznie, a Komasa nie atakuje nikogo i nie ocenia. To nie "Kler", który był policzkiem dla polskich duchownych. "Boże ciało" prędzej może natchnąć wiernych, którzy niczym zombie klepią formułki, a biblijne nauki wypaczają i stosują adekwatnie do własnych potrzeb.
Mnie, jako widzowi, pozwolił lepiej zrozumieć to, dlaczego niektórzy potrzebują w coś wierzyć, a ksiądz jest dla nich swoistym psychologiem-przewodnikiem. I nie ma co się dziwić, że taka postać jak ksiądz Daniel mogła porwać mieszkańców wioski na krańcu Polski. Gdyby większość księży miała takie podejście i dobroć w sercu jak on, to do kościoła chodziłbym co niedzielę. Jednak życie to nie film, a system potrafi zepsuć nawet najlepszego kapłana.
"Boże ciało" porusza głównie tematy duchowe, niekoniecznie dotyczące samej religii. Jest tu zarówno mowa o istocie przebaczania, odkupieniu win, ale i ograniczeniach narzucanych na księży. Nie jest to jednak film tylko dla katolików, czy ludzi zbłąkanych w wierzy. Myślę, że w kinie odnajdą się też zagorzali przeciwnicy Kościoła, a przede wszystkim wielbiciele dobrych filmów.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film
Twórcy "Bożego Ciała" zdobyli już sporo międzynarodowych nagród (m.in. na festiwalu w Wenecji, czy w Gdyni). Film jest polskim kandydatem do Oscara. Ma bardzo silną i liczną konkurencję m.in. "Parasite", "Wysoką dziewczynę", czy "Malowanego ptaka".
Trudno ocenić jego szanse, bo nie jest to typowy film artystyczny, ale nie jest też czysto rozrywkowy. Osobiście przywodzi mi na myśl tegorocznego zdobywcę najważniejszego Oscara, czyli... "Green Book". Gdyby hipotetycznie startował w tej, a nie międzynarodowej kategorii, miałby spore szanse, bo Amerykańska Akademia lubi nagradzać takie filmy.
Fot. Andrzej Wencel / Aurum Film