Łatwo jest mi zrozumieć decyzję Tuska, ale to pokazuje, że nie traktuje Polski poważnie

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Personalna zmiana przy Krakowskim Przedmieściu byłaby nadchodzącej wiosny rzeczą wysoce pożądaną. Andrzej Duda jest bowiem prezydentem fatalnym - od ułaskawienia Mariusza Kamińskiego począwszy, przez każdy kolejny współudział w łamaniu prawa, naruszaniu Konstytucji oraz dzieleniu narodu na lepszy i gorszy sort, aż po fakt, że tylko jego odejście gwarantuje zastopowanie szkodliwych planów PiS na drugą kadencję. Bo przecież prezydent Duda będzie nadal karnie podpisywał, co mu podsuną, okraszając to swymi nieznośnymi tromtadracjami.
Dlaczego Karolina Lewicka nie czeka na powrót Donalda Tuska Fot. Albert Zawada / AG
Prezydenckie przymiarki po opozycyjnej stronie właśnie się zaczęły i są dość chaotyczne. Nie brakuje przy tym głosów, że jedynym politykiem wagi ciężkiej, który mógłby udźwignąć polityczne wyzwanie był Donald Tusk. On jednak oficjalnie wycofał się już z wyścigu o fotel prezydenta.

W tych prognozach i życzeniach czuć było jakąś rozpaczliwą wręcz wiarę w jednostkę, czy nawet dotknięcie syndromem rycerza na białym koniu. Jasna sprawa, Tusk jest politykiem wybitnym, światowego formatu. Ale co z tego? Ma na swoim sumieniu także kilka grzechów ciężkich, które mnie nie pozwalają w nim dostrzec męża opatrznościowego.


Jeszcze jako szef Platformy Obywatelskiej Tusk intensywnie pracował nad tym, by uczynić z tej partii strukturę jednoosobową, własną, z tłumem rozmytych, niewyróżniających się postaci, zależnych od woli lub kaprysu przewodniczącego. Tak, to też była partia wodzowska - jak PiS. Tych, których oddech Tusk czuł na swoich plecach, których głowy mogły wyrosnąć ponad partyjną przeciętność, czekała dekapitacja. To się dramatycznie zemści, ale o tym za chwilę.

Kompromitujący dla Tuska – jako przywódcy politycznego, któremu miałby leżeć na sercu los państwa, a nie tylko jego własny – był rok 2014. I nie chodzi mi o odejście premiera do Brukseli przed końcem kadencji jego rządu, choć do ostatniej chwili Tusk zarzekał się, że praca przy Alejach Ujazdowskich jest priorytetem. Wszak ten awans Polaka do Rady Europejskiej był nie tylko jego osobistym sukcesem, był także sukcesem kraju, stąd odrzucić propozycji nie było można. Rzecz w czymś innym.

Bo w tej właśnie chwili, kiedy premier projektował swoją brukselską przyszłość, w jego formację i gabinet uderzyły taśmy od Sowy. Ci, którzy pamiętają Tuska z afery hazardowej, pięć lat wcześniej, wiedzą, że potrafi w takich sytuacjach działać szybko i skutecznie. Wszyscy, którzy byli choćby tylko lekko dotknięci czołówką „Rzeczpospolitej”, niczym zadżumieni opuszczali swoje stanowiska - Chlebowski, Drzewiecki, Graś, Szejnfeld, Nowak, Grupiński, Schetyna. Tusk wiedział, że kilku zarażonych może zainfekować całą formację i że nie można do tego dopuścić. Ale w 2014 roku jakby o tym zapomniał.

Można przyjąć, że zajęty negocjacjami z unijnymi przywódcami i zapewne już świadom tego, że nie będzie prowadził kolejnej kampanii wyborczej i nie będzie się mierzył z wizerunkowymi konsekwencjami „ośmiorniczek”, po prostu odpuścił temat. Wygłosił z sejmowej mównicy dramatyczne domniemanie o „scenariuszu pisanym cyrylicą” i tyle.

Nagrani politycy pozostali na swych urzędach (zdymisjonowała ich dopiero Ewa Kopacz, w czerwcu 2015 roku, kiedy było już za późno na takich ruch) - ba! to ustrzelony przez kelnerów szef MSWiA Bartłomiej Sienkiewicz miał „wyjaśniać” sprawę. Niczego nie wyjaśniono, nie dowiedziono. Robotę służb wykonali potem dziennikarze, znajdując dowody i na rosyjski ślad i na wiedzę niektórych polityków PiS o przestępczym procederze wobec polskiego rządu.

Tymczasem niefrasobliwy Donald Tusk poinformował po wakacjach opinię publiczną, że odchodzi w listopadzie i że jego następczynią będzie Ewa Kopacz. Ujawnił się w tej nominacji nie tylko problem braku ławki, ale nawet taboretu, na którym siedziałby mocny kandydat/-tka do tej funkcji. Ale też egoizm Tuska, który na początku wcale nie zamierzał wypuszczać z rąk PO, stąd też na jej czele chciał pozostawić kogoś zaufanego i dyspozycyjnego.

Nie zamierzam bić teraz w byłą premier, uważam bowiem, że w kampanii 2015 roku pracowała ciężko, mierząc się z wewnętrznym sabotażem, i tylko dzięki jej zaangażowaniu wynik PO nie był jeszcze gorszy. Ale to właśnie wtedy mściła się nie tylko polityka kadrowa Donalda Tuska, ale i jego osławiona niechęć do wizji (powtarzał, za brytyjskim politologiem Johnem Grayem, że polityk jest od rozwiązywania bieżących problemów, a nie od stwarzania wydumanymi konceptami kolejnych).

W 2014 roku jedna z zagranicznych gazet napisała, że odchodząc, zostawia Polskę w próżni. Nie jestem pewna, czy Polskę, ale na pewno swoją partię – wyjałowioną z ludzi i treści. I taka formacja, w dodatku zużyta władzą, miała stanąć w szranki z PiS-em. Sam Tusk zainteresowanie Platformą stracił szybko, nie tylko nikim nie sterował, raczej wręcz trudno było się do niego dodzwonić i spytać o radę. Tych będzie miał za to multum na przestrzeni ostatniego roku.

Bo od wielu miesięcy oglądaliśmy szefa Rady Europejskiej ze stopą w drzwiach, z jednej strony obiecującego „pełne zaangażowanie” w sprawy polityczne kraju, z drugiej zaś nagle się wobec tychże dystansującego. Najpierw, w listopadzie 2018 roku, była Łódź, gdzie apelował do rodaków, by nie czekali na mitycznego jeźdźca, tylko sami wzięli się za „tworzenie komitetów” i pokazali, że wiosna może być nasza.

Można było to czytać tak: zróbcie coś, drodzy rodacy, a ja wtedy wrócę i stanę na czele. Nic się nie wydarzyło, a zatem Tusk - już w maju tego roku - wygłosił na UW mowę o sprawach tego świata, ale - zapewne wciąż czekający na wyborcze sprawdzam do PE - niczego nie potwierdził, niczemu nie zaprzeczył.

Kiedy opozycja przegrała w koronnej dla siebie konkurencji, Tusk odtrąbił swój odwrót, czego dowodem było z kolei przemówienie gdańskie, mocno rozczarowujące dla jego sympatyków - liczyli, że obieca walkę o Polskę w prezydenckim starciu, a dostali zestaw coachingowych banałów. „Miało być apogeum, coś się nie wydarzyło” – mówił mi ostatnio Bronisław Komorowski. W ostatnich tygodniach Tusk nadal się nie określał, za to zgłosił swoją osobę do konkursu na szefa Europejskiej Partii Ludowej. Moim zdaniem, to ostatecznie zamknęło temat jego kandydowania na prezydenta, co zresztą on sam we wtorek wieczorem potwierdził.

Bo sondaże były takie sobie, więc nie miał po co ryzykować, że polegnie w starciu z wyśmiewanym wielokrotnie Andrzejem Dudą, mając na wyciągnięcie ręki kolejną prestiżową funkcję i święty spokój od przemysłu nienawiści w TVP. Łatwo jest mi go zrozumieć, ale gdyby poważnie traktował swoich zwolenników i zagrożenie, jakie rodzi dla kraju reelekcja Dudy, już dawno przeciąłby spekulacje i pozwolił opozycji skupić się na szukaniu kandydata, a nie czekaniu na Godota.

Dawno temu Max Weber pisał, że w działalności publicznej coraz częściej dominują politycy zawodowi, którzy jednak zatrzymują się na tym poziomie, nie ewoluując w mężów stanu. Tusk mógłby, niestety, posłużyć za przykład do tej definicji.