Mój pierwszy raz w Bieszczadach. Nie mogłem lepiej trafić z miejscem i... samochodem
Trzydzieści lat, dokładnie tyle zajęło mi dojechanie w Bieszczady. Od dawna chciałem, ale zawsze albo nie było czasu, albo coś wypadało. Odległość też nie zachęcała. W końcu padła decyzja: jedziemy na listopadowy, długi weekend. A jak w Bieszczady to przecież nie byle pierdzikółkiem. W redakcji mieliśmy akurat na testach Land Rovera Discovery Sport, co okazało się połączeniem idealnym.
"Disco" Sport to nieco mniejsza i bardziej ucywilizowana wersja swojego większego brata o nazwie Discovery. W swojej najnowszej wersji jego wygląd został odświeżony, zmieniono m.in. grill, reflektory czy zderzaki. Prezentuje się... zacnie i dostojnie. I szczerze cieszę się, że to za kierownicą auta o takich gabarytach i możliwościach mogłem jechać w te rejony. Wcale nie dlatego, że mniejszymi autami nie da się tam dojechać.
No i przede wszystkim taki samochód w tym malowaniu idealnie wpasowuje się w tamtejszy klimat i charakter. To oczywiście wszystko kwestia gustu, ale trzeba mieć dużo złej woli, by stwierdzić, że ta dwójka do siebie nie pasuje.
Właśnie, charakter Bieszczad. Te dorobiły się już w Polsce takiej renomy, że od samego przebywania tam człowiek ma wrażenie, jakby odpoczywał. Przynajmniej ja tak miałem. W końcu, jak "rzucać korpo" to po to, żeby jechać w Bieszczady – jak to zwykło się mawiać w dużych miastach.
Fot. Maciej Stanik / naTemat
W środku jest "tak jakby luksusowo". To wnętrze, które wylądowało już np. w Range Roverze Velarze czy mniejszym Evoque'u.
Za kierownicą siedzi się wysoko. Może nie aż tak jak w przypadku Range Rovera Sport, który jest kolosem na czterech kołach, ale wyżej niż w przypadku innych a'la SUV-ów. Nierówności nie robią na was większego wrażenia, a przejazd przez "śpiącego policjanta" nie musi się wiązać ze zwolnieniem niemal do zera, żeby nie wybić sobie zębów. Auto jego zawieszenie i amortyzacja pozwalają po prostu na więcej.
Fot. Maciej Stanik / naTemat.pl