"Patologiczna sytuacja". O tym problemie bezpłodnych singielek w Polsce mówią media na świecie

Aneta Olender
Singielkom odebrano prawo do leczenia niepłodności. Samotne kobiety, które zamroziły zarodki, żeby skorzystać z in vitro, nie mogą ich teraz odebrać. Choć przepisy weszły w życie 3 lata temu, teraz tej kuriozalnej sytuacji przygląda się świat. Wszystko zaczęło się od reportażu nowojorskiej dziennikarki Anne Louie Sussman w "The New Yorker". O skandalicznych zapisach rozmawiamy z Martą Górną ze Stowarzyszenia Nasz Bocian.
Ustawa o leczeniu niepłodności dyskryminuje samotne kobiety. Fot. Piotr Skornicki / Agencja Gazeta
Co tak bardzo zwróciło uwagę zagranicznych mediów na Polskę?

Chodzi o ustawę o leczeniu niepłodności (ustawa o in vitro). Przepisy, które weszły w życie w 2017 roku, mówią, że niepłodność mogą leczyć wyłącznie pary, które nie muszą być w związku małżeńskim. Ta możliwość została odebrana singielkom i osobom w związkach jednopłciowych.

Zanim ustawa zaczęła obowiązywać, nie było żadnych regulacji w tej kwestii. W związku z tym dziewczyny, które nie miały partnerów, a chciały być matkami, zgłaszały się do klinik. Wykorzystując swój materiał genetyczny, czyli komórki jajowe, oraz nasienie dawcy, przystępowały do procedury in vitro.


Kobiety, w których przypadku zapłodnienie in vitro zakończyło się sukcesem, są dziś szczęśliwymi mamami. Natomiast są też takie, które urodziły jedno dziecko, a resztę zarodków kriokonserowowały, aby w przyszłości powiększyć rodzinę, albo takie, które nie zdążyły zajść w ciążę, bo pierwszy transfer zarodków był nieudany, więc liczyły na powodzenie przy kolejnych transferach. One właśnie nie mogą dziś odebrać swoich zarodków, bo ustawa nie pozwala na leczenie osób samotnych. Państwo zabrało sobie te zarodki?

Nie, one są podwójnie zamrożone. Po pierwsze są kriokonserwowane, pozwala na to medycyna i wiemy, że to jest bezstratne i bezpieczne, a po drugie trochę je zamroziła ustawa. Kobiety nie mogą odebrać zarodków tak długo, jak długo nie znajdą partnera, z którym nie zgłoszą się do kliniki.

Partner musi podpisać dokumenty, które mają moc urzędową. Ten fakt odnotowywany jest w Urzędzie Stanu Cywilnego.

Czyli musi on wziąć pełną odpowiedzialność za to dziecko?

Niezaprzeczalnie staje się ojcem dla tego dziecka, uwzględniając wszystkie prawa i obowiązki, łącznie z dziedziczeniem. Pomysł poświadczania ojcostwa w USC w pewnym stopniu może być rzeczywiście rozumiany jako działanie dla dobra dzieci. Może się bowiem zdarzyć, że para, której dzięki dawstwu nasienia urodziło się dziecko, z jakichś powodów się rozstaje.

Przypuśćmy, że dzieje się to w nieprzyjemnych okolicznościach, a partner dodatkowo postanawia zaprzeczyć ojcostwu. Teoretycznie mu się to uda, ponieważ testy genetyczne pokażą, że nie jest ojcem dziecka. Materiał był dawcy, a nie jego.

Dlatego właśnie zapis w akcie urodzenia dziecka, że do tego dawstwa doszło, jest sensowny, ponieważ zabezpiecza dziecko przed sytuacją, gdy mężczyzna chciałby się wyprzeć ojcostwa. Natomiast niestety skomplikował kwestie korzystania z dawstwa.

Jeśli kobieta nie znajdzie partnera?

Nie można kontynuować procedur.

W ustawie znajduje się jednak kolejny kontrowersyjny zapis dotyczący adopcji zarodka.

Jeśli chodzi o przekazanie zarodka do adopcji, to w tym przypadku nie ma ograniczeń. Można to zrobić zawsze. Jeśli jednak się tego nie zrobi, to przewiduje kolejne skandaliczne rozwiązanie. Po 20 latach zarodek zostanie automatycznie odebrany genetycznym dawcom przez Państwo i przekazany niepłodnej parze do adopcji prenatalnej.

Ten przepis dotyczy wszystkich, nie tylko singielek. To jest kuriozum. Dawstwo z przymusu to problem, który dotyka nie tylko rodziców, ale też dzieci, które już się urodziły, bo przecież to są ich potencjalni bracia i siostry. Spędza nam to sen z powiek i liczymy na to, że zanim minie 20 lat, to prawo się zmieni.

Za przechowywanie zarodków trzeba płacić?

Tak, płaci się. To jest ochrona zarodków przed wiecznością w azocie. Bardzo bym chciała, żebyśmy tak jak chronimy zarodki w tym kraju, chronili ludzi.

Kobiety, które znalazły się w tak patowym położeniu mogą jednak przenieść zarodki do klinik za granicą.

Tej opcji jeszcze nam nie zabroniono. Zwykle nie chcę o tym mówić, bo może komuś jeszcze przyjdzie do głowy taki zakaz. Faktycznie nie ma jednak przepisów, które zabraniałyby przetransportowania zarodków do innego kraju, czy to w UE, czy poza nią.

Jest to właściwie jedyna szansa na odebranie zarodków przez kobiety samotne, czy żyjące w związkach jednopłciowych. Jest to też jedyna szansa na uniknięcie przymusowego dawstwa lub szansa dla par, które chcą przekazać zarodki do adopcji, ale są na tyle świadome, że wiedzą, że w polskim prawie dawstwo jest jedynie anonimowe.

Wywiezienie zarodków jest jednak bardzo kosztowne. Koszty rosną w przypadku kobiet, które chcą zostać matkami. Trzeba ponownie przejść procedurę, która doprowadzi do transferu zarodków. Poza tym trzeba tak przeorganizować sobie życie, żeby ileś razy do tej kliniki się wybrać, zapłacić za noclegi, za loty itd.

To jest kolejny przepis, który niczego nie załatwia, tylko komplikuje ludziom życie, który powoduje powstawanie jakiejś szarej strefy. Oczywiście, jeśli tej singielce będzie zależało, to ten zarodek i tak odbierze, ale będzie ją to albo kosztowało mnóstwo pieniędzy i czasu, albo weźmie ze sobą przyjaciela, który podpisze każdy dokument, mimo że będzie to fikcja.

Czyli są też ogromne koszty emocjonalne.

Zabranianie kobietom, które nie mają partnera, leczenia niepłodności, jest popychanie ich do tego, żeby szukały w internecie ogłoszeń samozwańczych dawców spermy. Wiemy, że są też przypadki umawiania się z jakimiś jednorazowymi partnerami, żeby zajść w ciążę. Te przepisy naprawdę tylko upadlają ludzi.

Zadziwiające jest też to, że ta ustawa zadziałała wstecz.

Objęła swoim działaniem również te pacjentki, które zdeponowały zarodki w klinikach przed wejściem ustawy w życie. To już jest kompletne szaleństwo, nie dość, że zadziałała wstecz, to nie zaproponowano żadnych przepisów przejściowych, które pozwoliłyby tym kobietom wykonać w międzyczasie jakikolwiek ruch.

Wprowadzenie tych przepisów nazwani kompromisem, kogo miały zadowolić?

Ustawę z 2015 roku przygotowywała Platforma Obywatelska. Przepisy były tworzone z dużą ostrożnością. Miała pogodzić różne środowiska i zapewnić jak najwyższą ochronę zarodkowi, ale niestety, jak się okazało, kosztem ludzi, którzy chorują na niepłodność. Myślę, że ustawodawcy nie myśleli, że to się tak może skończyć. Teraz współpracujecie m.in. z europosłem Arłukowiczem, a on przecież reprezentował rząd, który opracował przepisy.

Kiedy jakiś czas temu prowadziliśmy rozmowy o ewentualnych rozwiązaniach tej trudnej sytuacji, to politycy Koalicji Obywatelskiej byli oburzeni i zbulwersowani. Nie mogli uwierzyć, że coś takiego ma miejsce. Nie mają świadomości, o czym ta ustawa mówi.

Bohaterki reportażu opublikowanego w "The New Yorker" narzekają jednak na działania PiS-u, a nie PO, mówią o hipokryzji polityków. Autorka również poświęca dużo uwagi temu ugrupowaniu, opisując np. jak prawica określa dzieci urodzone dzięki in vitro. Padają takie sformułowania jak "nacjonalistyczne tony", "patriarchalne rządy".

Bo PiS próbowało przy tej ustawie kilkakrotnie, mówiąc kolokwialnie, majstrować. Dziś na pewno nie mamy żadnych szans na zmianę przepisów. Jedną z pierwszych zagrywek rządu PiS w kwestii in vitro było zlikwidowanie programu refundacji leczenia niepłodności tą metodą. To była decyzja ministra Radziwiłła z grudnia 2015 roku.

Wtedy prof. Zębala mówił o konieczności przedłużenia tego programu. Programu, który trwał 3 lata i dzięki któremu mamy na świecie 22 tys. dzieci. Niesamowity sukces, 17 tys. par, 22 tys. dzieci. Ponad 10 tys. z tych dzieciaków urodziło się właśnie z kriokonserwowanych zarodków.

Ale strach przed in vitro jest wciąż podsycany.

Proszę zauważyć, co działo się zaledwie kilka dni temu. Mamy konsultanta ds. genetyki klinicznej, który mówi, że nie będzie popierał niebezpiecznej dla pacjentów metody, który mówi, że in vitro jest procedurą, w której przechodzi się od prokreacji do produkcji. Ten człowiek nie spadł z księżyca, na to stanowisko został powołany przez Ministerstwo Zdrowia, przez rząd.

Samorządy, które na to stać i w których jest sprzyjający klimat polityczny, próbuję ratować finansowanie in vitro. Jednocześnie widzimy też działania wojewodów pisowskich, którzy kwestionują te uchwały. Nie ma wątpliwości, że ten rząd nie sprzyja niepłodnym, nie pomaga im.

Program refundacji in vitro zastąpiono programem prokreacji, który jest zupełną porażką. Zapytaliśmy ministerstwo o skuteczność programu naprotechnologicznego i uzyskaliśmy kuriozalną odpowiedź, wskaźnik, który miał pokazywać liczbę ciąż, został wycofany, ponieważ, jak stwierdzono: w tym programie wcale nie chodzi o uzyskanie największej liczby ciąż.

Na ten program wydajemy ogromne pieniądze, na tworzenie ośrodków preferencyjnych, na szkolenia itd. A mimo tego otrzymujemy wiadomości od ludzi, którzy z niego skorzystali i jedyne czego się dowiedzieli t to, że pomoże im tylko in vitro.

Program naprotechnologiczny diagnozuje, a po diagnozie zostawia pacjentów. To tak jakbyśmy zrobili program onkologiczny, zdiagnozowalibyśmy pacjenta i powiedzieli: Tak, ma pani raka, ale nie będziemy pani leczyć.

Dlaczego w Polsce się o tym nie mówi?

Ta sytuacja nie jest normalną sytuacją, a właściwie wydaje się nawet dalece patologiczna. Również jestem zdziwiona, że tak mało o tym mówimy. Po części wynika to pewnie z tego, że trochę czujemy, że ta sytuacja jest patowa. Nikt, zwłaszcza po wyborach, nie liczy na poprawę.

Zmiany, które były proponowane w trakcie poprzedniej kadencji przez rząd i jego sprzymierzeńców, były zmianami daleko idącymi, ale w drugą stronę. Prowadziły do dalszych obostrzeń i wykluczeń, bardzo mocno komplikując regulacje leczenia niepłodności w Polsce.

Poza tym ten temat, mimo tego, że dotyczy skandalicznej kwestii, jest dość niszowy. O ile niepłodność jest zjawiskiem bardzo powszechnym, o tyle singielek, które mają zamrożone zarodki i nie mogą ich odebrać, nie jest już tak wiele.

Z mojego punktu widzenia sprawa jest bardzo ważna. Jest to kuriozalne nieporozumienie. Zadziało się mnóstwo niedobrych rzeczy. Sam fakt, że można taki przepis wymyślić, jest szaleństwem.

Gdzieś w dbałości o zarodek zapomnieliśmy o tym, co dla niego dobre. Przecież chodzi o kobiety, które chciałyby urodzić dzieci, chciałyby zostać matkami. Ktoś uznał, że w rodzinie, gdzie jest tylko mama, to dziecko będzie miało gorzej niż w rodzinie, gdzie są mama i tata.

Kluczem do tego, czy rodzina jest dobra, czy zła nie jest jej skład osobowy. Już nie mówiąc o tym, że jeżeli mama i tata są ze sobą na starcie, to nic nie gwarantuje tego, że będą razem za 5 lat. Po artykule w "The New Yorker" sprawą zaczęli interesować się też inni dziennikarze?

Faktycznie po tej publikacji kontaktują się z nami różne media. Aktualnie jesteśmy w kontakcie z dziennikarzem, który robi materiał dla telewizji ABC, to jest australijska telewizja publiczna. Dzwonił do nas także ktoś z francuskiego wydawnictwa. Brytyjskie gazety też zadawały pytania.

Są zdziwieni, oburzeni?

Rozmawiamy z ludźmi z zagranicy na ten temat. Taka sytuacja miała miejsce m.in. w Parlamencie Europejskim. Kiedy nasza koleżanka opowiedziała o problemie, zadawano jej kilkakrotnie podobne pytania, po to, żeby zweryfikować, czy jej angielski jest poprawny i czy na pewno wyraża się w prawidłowy sposób.

Działo się tak dlatego, że nikt nie chciał uwierzyć, że to się może dziać: "Ale jak to? Może coś źle zrozumieliśmy?". To jest sytuacja, która jest absurdalna.