Przeszedł selekcję do GROM–u, teraz uczy, jak wytrenować ciało i umysł. Oto "Poradnik treningowy"

Michał Jośko
Najpierw odbył 14-letnią służbę w Jednostce Wojskowej GROM. Połowę tego czasu spędził na misjach zagranicznych, dorabiając się Krzyża Komandorskiego Orderu Krzyża Wojskowego. Później przeobraził się w poczytnego pisarza, który w swej najnowszej książce "Ekstremalnie. Poradnik treningowy" zdradza, jak o ciało i umysł może zadbać każdy, nawet zadeklarowany pacyfista. Porozmawiajmy o tym, co jednostki specjalne mają wspólnego z korporacjami, jak przetrwać na wojnie oraz tym, jak emerytowany "specjals" radzi sobie z powrotem do życia cywilnego.
Fot. archiwum własne
Stałeś się konkurencją dla Ewy Chodakowskiej?

Ewa Chodakowska? A kto to (śmiech)? Oczywiście żartuję, kojarzę tę panią. No ale odpowiadając na twoje pytanie poważniej: jestem facetem z zupełnie innej bajki, tak więc dobrze, jeżeli na Navala trafi ktoś, kto szuka nieco innego spojrzenia na sport.

Wracając do Ewy Chodakowskiej albo Anny Lewandowskiej – te panie zrobiły kawał dobrej roboty, propagując zdrowy styl życia.

Zresztą bez sensu jest mówienie o tym, czy ktoś jest dla kogoś konkurencją – niech działają różni trenerzy, przecież im więcej osób namówimy do aktywnego trybu życia, tym lepiej. Nieważne, kto wpłynie na ciebie tak, że postanowisz wreszcie ruszyć tyłek. Ważne, że to zrobisz.
Fot. archiwum własne
Porady, których udzielasz, są jakimś odkrywaniem Ameryki?

Pewnie, że nie. To po prostu sposoby na osiągnięcie świetnej kondycji w warunkach domowych, bez karnetu na drogą siłownię. W moim "Ekstremalnym poradniku" chodziło o zebranie w jednym miejscu całej wiedzy, którą zdobyłem w swoim życiu.


Nie będę ściemniał, że odkryłem coś przełomowego, że to rewolucja w świecie treningów. Przecież wszystko już było. Najlepsze, najskuteczniejsze rzeczy są znane od dawna. Tyle tylko, że od czasu do czasu ktoś sprzedaje je pod nową, chwytliwą nazwą. Dołóżmy do tego marketing i reklamę, a po chwili "towar" staje się tak modny i gorący, że aż chce się ćwiczyć.

Pamiętasz treningi obwodowe, które całe dekady temu zaliczaliśmy w sekcji zapasów Unii Racibórz? Przecież praktycznie te same ćwiczenia stały się wielkim trendem parę lat temu; tyle tylko, że wszystko zaczęto sprzedawać pod nazwą crossfit.

Podobnie z innymi modami: trening z taśmami TRX? Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tą "rewolucyjną nowością", stwierdziłem: zaraz, zaraz, przecież podobne rzeczy robiłem podczas misji w Iraku albo Afganistanie. Z tą różnicą, że tam wszystko było improwizowane: człowiek brał jakiekolwiek taśmy i zaczynał ćwiczyć.

W ten sposób można wymieniać godzinami: treningi z kettleballami? Przecież to nic innego, jak doskonale znana w wojsku "referentka". Sandbagi? To również coś, co doskonale pamięta każdy, kto trenował albo sporty takie jak zapasy albo służył w armii.

Nie zapominajmy też o ultramaratonach…

Dokładnie. Gdy w roku 1998 starałem się o przyjęcie do jednostki GROM, nawet nie słyszałem o czymś takim, jak ultramaraton. No i nawet o tym nie wiedząc, zaliczyłem pierwszą taką imprezę: na ostatnim etapie selekcji musiałem przebiec jakieś 56 kilometrów po bieszczadzkich bezdrożach, po drodze zaliczając "atrakcje" w stylu wspinaczki i brodzenia w głębokiej wodzie.

Ale, nawiązując jeszcze do wątku modnych dziś form aktywności fizycznej: naprawdę nie czepiam się osób, które zarabiają na tym miliony. Liczy się tylko to, że motywują ludzi do zejścia z kanapy. Niech pot leje się po szyjach, tyłkach i kostkach!
Fot. archiwum własne


Aktywność fizyczna to jedno, ale w swojej książce bardzo mocno skupiasz się też na ćwiczeniu umysłu. Powinienem zadać pytanie: czy stałeś się konkurencją dla trenerów motywacyjnych, coachów mówiących, jak żyć, aby odnosić sukcesy?

Z jednej strony – wiadomo – nie mogę zaoferować tego, co coach, który jest wykształconym psychologiem. Jednak z drugiej mam nad nim pewną przewagę: wszystkie rzeczy, które przekazuję innym, nie są teoretyzowaniem, ja przez to wszystko przeszedłem. Mówię tu o zmianie mentalnej, którą zaliczyłem w mojej firmie GROM.

Pamiętajmy, że wykonywałem robotę zerojedynkową, w której albo będziesz działał perfekcyjnie, albo... Tak więc gdyby wszystkie te mądrości, jakich nauczyłem się w życiu nie działały, to dziś nie rozmawialibyśmy. Bo od dawna byłbym w raju.

Widzisz, w Stanach Zjednoczonych pewne rzeczy są czymś naturalnym od dawna. Tam wszyscy zdają sobie sprawę z faktu, że całe mnóstwo wynalazków wojskowych rewelacyjnie sprawdza się i w branży cywilnej. Nie chodzi tu wyłącznie o najnowocześniejsze technologie, ale i wiedzę z zakresu psychologii, zarządzania.

W Polsce wszystko to nie jest jeszcze sprawą oczywistą, ale sytuacja powoli się zmienia. Na przykład ostatnio zaproszono mnie na pewną konferencję, podczas której opowiadałem ludziom ze świata biznesu o podobieństwach pomiędzy właściwym zarządzaniem firmą a służbą w siłach specjalnych. A tych jest naprawdę dużo.

Rzuciłbyś jakimiś konkretnymi przykładami?

Pierwszy z brzegu: jak wiesz, w naszej jednostce nie ma mowy o maniakalnym przywiązaniu do stopni wojskowych. Owszem, jakaś tam hierarchia obowiązuje, ale schodzi na drugi plan w momencie, gdy przystępujemy do planowania akcji bojowej.

Najwyżsi dowódcy mają świadomość tego, że to operator naraża swoje życie, że to on będzie musiał wykonać zadanie. A skoro tak, niech wykaże się swoją wiedzą, inicjatywą i kreatywnością tak, aby wykonał swoją robotę jak najlepiej. Nikt, kto na co dzień siedzi za biurkiem, nie będzie narzucał mu jedynego słusznego – w jego mniemaniu – scenariusza.

Tutaj przechodzimy do zarządzania przedsiębiorstwem: wielu dyrektorów kocha "mieszać" w absolutnie każdym elemencie działalności ich firmy. Zaraz, zaraz – zatrudniasz fachowca w danej dziedzinie, żeby pokazywać mu palcem, co ma robić? Przecież to nonsens.

Wszystko to wprowadza niepotrzebne zamieszanie i demotywuje pracowników. Zaczynają myśleć: po co mam wykazywać się inicjatywą, skoro szef i tak wie lepiej?

Chcesz innego przykładu? W jednostkach specjalnych nie ma miejsca na stwierdzenie, że "coś się udało". Bo zawiera element przypadkowości i sugeruje, że akcja wypaliła, bo miałeś farta. Świetnie określił to jeden z kabaretów: udać to się może zbrzuchacić dziewkę z czworaków.

Natomiast sukces powinien być oparty wyłącznie na perfekcyjnym przygotowaniu. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik; tak, żeby przeżyć i wykonać zadanie nawet w sytuacji, gdy masz farta.

I tutaj wracamy do biznesu: swoją firmę musisz prowadzić tak, żeby nic nie mogło cię zaskoczyć. Uwzględnij każdą z możliwych sytuacji – włączając w to scenariusze najgorsze – a w sytuacjach podbramkowych będziesz odpowiednio przygotowany.

Ani operator GROM-u, ani dobry przedsiębiorca nie mogą pozwolić sobie na improwizowanie.
Fot. archiwum własne
Przecież służba w Jednostce Wojskowej 2305 obfitowała w sytuacje, w których trzeba było wykazać się zdolnością improwizacji, elastycznością i zaradnością…

Tak, ale wszystko to mogło dotyczyć raczej szczegółów w stylu: jak we własnym zakresie przerobić broń, kamizelkę taktyczną albo samochód, żeby lepiej służyły podczas naszych zadań.

Natomiast w chwili, gdy wchodziłeś do akcji, nie było już miejsca na jakąkolwiek improwizację – totalnie wszystko musiało być elementem przećwiczonym już wcześniej, na sucho.

Nieważne, jak rozwijała się sytuacja, mieliśmy z góry przewidziany sposób działania. Jest u nas coś takiego, jak bycie elastycznym, ale dodając do tego wiedzę doświadczenie i odpowiedni trening, stajesz się kimś, kogo nie jest w stanie zaskoczyć nic.

Mówiąc takie rzeczy, rujnujesz legendę o naszej ułańskiej fantazji, dzięki której polski żołnierz jest najlepszy pod słońcem…

Przede wszystkim: nie uda ci się sprowokować mnie do jakichś gadek w stylu "operatorzy GROM-u są lepsi od amerykański Navy SEALsów" albo "dzięki ułańskiej fantazji Polak jest cwańszy niż żołnierz z Niemiec albo Czech".

Nie lubię takiego generalizowania, bo wiesz – gdyby nasza nacja rzeczywiście była aż tak świetna, to ową fantazję wykorzystałaby również na inne sposoby. Tak, że Szwajcarzy, Anglicy i Szwedzi przyjeżdżaliby do nas na zmywak (śmiech).

Nasze cechy narodowe są i zaletą, i wadą. Użyjmy tutaj porównania do żołnierzy amerykańskich, bo to z nimi miałem największą styczność: pamiętam, jak bawiło mnie to, że gdy w baraku przepaliła się żarówka, wzywali do jej wymiany elektryka. Kurczę, myślałem, przecież ja zrobiłbym to sam.

Dopiero po jakimś czasie pojąłem, o co chodzi – po prostu oni w każdej sytuacji wolą zdać się na specjalistę, licząc na najwyższą jakość świadczonych przez niego usług.

Gdy Amerykanin chce postawić ścianę, zatrudni naprawdę dobrego murarza. A co zrobi osoba wychowana w naszym kraju? Nawet jeżeli jesteś polonistą, to istnieje spora szansa, że pomyślisz: "kurczę, ja nie dam rady postawić jakiejś tam ściany"?! No a później będziesz się stresował, że pewnego dnia cegły runą ci na głowę (śmiech).

Ta nasza mentalność przekłada się również na system edukacji. Moja trzynastoletnia dziś córka pierwszą klasę szkoły podstawowej kończyła na Malcie, gdzie mieszkaliśmy przez jakiś czas i wielkim z zainteresowaniem obserwowałem, jak tamtejsi nauczyciele skupiają się na talentach każdego ucznia.

Dzieciak ma zadatki na geniusza z matematyki? Świetnie, a więc zróbmy wszystko, żeby jak najlepiej rozwinął się w tym kierunku, przy okazji odpuszczając mu nieco z przedmiotów, w których nie jest aż tak dobry.

Natomiast w Polsce mamy jakąś chorą obsesję na punkcie bycia rewelacyjnym w absolutnie każdej dziedzinie. A to przecież nie jest możliwe.

Świadomość tego faktu mają ludzie służący w naprawdę dobrych jednostkach specjalnych. Owszem, musisz znać się na wszystkim – przecież jeżeli podczas akcji zginie medyk albo pirotechnik, ktoś musi go zastąpić.

Ale podstawą jest wąska specjalizacja i to głównie na niej musisz skupiać się podczas wieloletnich treningów. Tylko w ten sposób staniesz się mistrzem w danej dziedzinie.
Fot. archiwum własne
… chociaż masz świadomość, że osiąganie poziomu mistrzowskiego jest procesem, który nie kończy się nigdy.

O tak. Każdemu kto przejdzie selekcję, mówi się rzecz następującą: trafienie do jednostki – choć jest procesem niesamowicie ciężkim – to zaledwie początek jego drogi rozwoju.

Bo operator przechodzi selekcję przez całą służbę. Nawet będąc doświadczonym wygą, nie możesz stwierdzić "jestem już bossem, a więc spocznę sobie na laurach".

Uczysz się cały czas. Chodzi nie tylko o nieustanne dbanie o kondycję, trzeba też intensywnie uaktualniać wiedzę, bo w tej branży wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Najnowsze elementy taktyki albo sprzęt, którego zaawansowaniem jarasz się dziś, jutro będą przestarzałe.

Ostatnio pewien profesor na konferencji zadał takie pytanie: po jakim czasie z obiegu wypada lekarz, który przestaje naprawdę mocno śledzić rozwój swojej branży.

Strzeliłem, że po siedmiu latach. Wiesz, co się okazało? Dziś świat gna do przodu tak, że wystarczą dwa lata. Rozumiesz? Po dwudziestu czterech miesiącach niemal cała specjalistyczna wiedza, jaką zdobył lekarz, jest już przestarzała.

Ty odszedłeś ze służby siedem lat temu. Gdybyś miał wrócić do GROM-u, również musiałbyś zaczynać niemal od zera?

Pewnie aktualne byłyby jeszcze pewne umiejętności i znajomość podstawowych procedur. Ale po innymi względami – chodzi zwłaszcza o taktykę walki i obsługę nowoczesnych sprzętów – miałby cholernie wiele do nadrobienia.

Na ile udało ci się przestawić na "tryb cywilny"? Wyprzeć z głowy rzeczy, których uczyłeś się, służąc niemal pół życia w wojsku i stać się człowiekiem, nazwijmy to, normalnym?

A kto z nas, biorąc pod uwagę pewne przeżycia, jest normalny (śmiech)? Widzisz, chociaż jestem już cywilem, to piszę książki dotyczące służby, prowadzę szkolenia dla różnych służb mundurowych, utrzymuję kontakty z kolegami z tamtych lat i spotykam się z młodszymi żołnierzami, rozmawiając o rzemiośle wojskowym.

Tak więc nie udało mi się uciec od tych klimatów, ocieram się o nie regularnie. A to nie ułatwia przestawienia się na ten "tryb cywilny". Pomijam już fakt, że po odpowiednim wyszkoleniu nigdy nie oduczysz się pewnych rzeczy, zostaną w twojej głowie na zawsze.

Nawet gdybym postanowił zostać rolnikiem, to i tak na pole wjeżdżałbym, prowadząc traktor w sposób strategiczny i taktyczny (śmiech).

No i czytałbym naprawdę dużo na temat uprawy zboża, ziemniaków albo buraków, bo – w nawiązaniu do tego, o czym mówiliśmy wcześniej – z jednostki specjalnej człowiek wynosi obsesję na punkcie doszkalania się, zdobywania nowej wiedzy.

Zresztą nigdy nie miałem zamiaru uciec od szeroko rozumianej militarystyki, ja to po prostu lubię.

Jadąc owym traktorem, również miałbyś przy sobie nóż? Czyli przedmiot, bez którego nie wychodzisz z domu.

Pewnie! To coś, bez czego czuję się jak bez ręki. Przecież mówimy o najbardziej uniwersalnym ze sprzętów, który może przydać się w każdej sytuacji, gdy trzeba coś przeciąć albo dokręcić. Nie chodzi o traktowanie noża wyłącznie jako narzędzia do walki.
Fot. archiwum własne
Z ręką na sercu: absolutnie nigdy nie zauważyłeś u siebie jakichś niepokojących objawów, związanych ze służbą w wojsku?

Musimy zacząć od tego, że w "standardowym" wojsku zaczynają służyć chłopaki w dziewiętnastu, dwudziestu lat. Do tego sporo jest wśród nich osób przypadkowych, bez odpowiednich predyspozycji.

Gdy taka osoba pojedzie na tzw. misję, mogą zacząć się poważne problemy, naprawdę nietrudno o zespół stresu pourazowego.

W naborze do GROM-u biorą udział ludzie mający przynajmniej 23 lata, choć zdarza się, że są bliżej trzydziestki. To osoby bardzo starannie dobrane i pod kątem fizycznym, i mentalnym.

Do tego w trakcie szkolenia mogą liczyć nie tylko na naukę sprawnego posługiwania się bronią, lecz i o to, że odpowiednio zadba się o ich umysły, bo nad wszystkim czuwają psychologowie i doświadczeni instruktorzy z doświadczeniem bojowym.

Później, gdy bierzesz już udział w akcjach bojowych, spotykasz się z tymi specjalistami, żeby omówić rzeczy, które działy się "w pracy". Czyli rzeczy, nazwijmy to bardzo delikatnie, trudne.

Chodzi tu o sytuacje, które czasami przypominają sceny z horrorów w stylu "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", z tą różnicą, że dzieją się naprawdę, a nie są wymysłem jakiegoś scenarzysty z Hollywood.

Inna sprawa: przed każdą misją jeździliśmy do stołecznego szpitala przy ulicy Szaserów na sekcję zwłok. Chodziło o to, żeby człowiek oswoił się ze śmiercią.

Wiesz, ofiary wypadków komunikacyjnych często przypominają gości rozpieprzonych w eksplozji bomby albo ostrzału artyleryjskiego. Urwane ręce, nogi, głowy i te sprawy…

Rzecz kolejna: do tego wszystkiego dochodzi jeszcze specyfika jednostek specjalnych. To naprawdę zgrane ekipy, złożone z ludzi, do których masz pełne zaufanie. A takie coś daje naprawdę wielki komfort psychiczny; oczywiście jak na sytuacje, w których wokół latają pociski.

Pamiętam, jak pewna pani psycholog – bo współpracowaliśmy głównie z dziewczynami – dziwiła się, skąd u nas tyle radości i spokoju, biorąc pod uwagę to, czego doświadczamy na wojnie.

A cała tajemnica polega na tym, że sami dla siebie – kolega dla kolegi – stanowimy świetne wsparcie. Gdy w stresujących okolicznościach masz jakieś problemy, coś cię boli i wkurwia, to mówisz o tym, zamiast tłamsić w sobie.

Jak wszystko wygląda w jednostce wojska tradycyjnego, znam tylko z opowieści żołnierzy. Zero dyskusji: "baczność, wykonać, w tył, na lewo, odejść"! Nieważne, czy rozkaz ma jakikolwiek sens, czy jest idiotyczny, musisz wyłączyć myślenie i gnać w stronę wroga.

My w GROM-ie mogliśmy pozwolić sobie do powiedzenia w pewnych sytuacjach: dupa, przecież można zrobić to zupełnie inaczej! Albo po prostu: tego zrobić się nie da.

Nawiasem mówiąc: z tego co słyszę, to w armii regularnej wspomniany powyżej problem zaczyna być dostrzegany, wszystko zmienia się na lepsze.
Fot. archiwum własne
Wróćmy jeszcze do szarżowania w stronę wroga: to zadanie ciężkie zwłaszcza wtedy, gdy nieprzyjaciel okazuje się kimś zupełnie innym, niż ten, do walki z którym cię szkolono…

Żołnierz w regularnej jednostce wojskowej często nadal jest szkolony w robieniu zasadzek na jednostki regularnej armii, wszystko wedle starych, ogranych wzorców.

Taki chłopak trafia później na misję i… okazuje się, że nic, czego się nauczył na polskim poligonie, nie przekłada się na tamtejsze realia. No, może oprócz uroczystego paradowania przed pryncypałami, którzy wpadną z wizytacją.

Żołnierz nie wie, co robić, no bo jak atakować wroga, którego nie widać?! Nieumundurowanego przeciwnika, który robi zasadzki! Sytuacja całkowicie zaskakująca i dla szeregowców, i oficerów.

Uważam, że regularne jednostki wykonują robotę cięższą, niż GROM. Przecież większość ich zadań na misjach zagranicznych polega na ciągłym jeżdżeniu po drogach, na których zasadniczo panuje spokój, a tylko od czasu do czasu ktoś wylatuje w powietrze albo jest ostrzelany z karabinów maszynowych, po czym ląduje w worku na zwłoki.

Kręcisz się tak i masz świadomość, że jesteś zwierzyną. Nie wiesz tylko, kiedy ktoś na ciebie zapoluje.

Natomiast "specjalsi" zawsze są stroną aktywną: wykonujemy zadania ofensywne i to my jesteśmy myśliwymi. Żaden dowódca takiej jednostki nie zgodziłby się na to, aby jego podwładni jeździli samochodem w tę i we w tę, czekając, aż go wysadzą.

Oczywiście w naszej rozmowie możemy pójść dalej, dochodząc do tego, co sądzę o politykach i generalicji, wysyłającej młodych, nieprzygotowanych chłopaków w pewne rejony świata.

To oni podpisują dokumenty, które są podstawą do udziału w misjach nazywanych pokojowymi albo stabilizacyjnych – to pieprzenie, które ładnie prezentuje się w mediach.

Młody chłopak leci później na drugi koniec świata, wkręcając sobie piękne wizje, w których wprowadza demokrację, kopie studnie, usuwa miny, rozdaje dzieciom cukierki i wszyscy go tam kochają.

Później, już na miejscu, okazuje się, że sprawy wyglądają zupełnie inaczej – nawet jeżeli pewna część tubylców jest ci wdzięczna, to oprócz tego jest cała masa osób, dla których jesteś okupantem, najeźdźcą.

No a w tej grupie są i tacy, którzy zrobią wszystko, żebyś poszedł do piachu. Nawet jeżeli pójdą do piachu razem z tobą.
Fot. archiwum własne
Mówimy tutaj o wojnie, podczas której żołnierz musi być przygotowany nie tylko na wyeliminowanie innego faceta w mundurze, ale i kobiety albo dziecka…

Umówmy się: wbrew temu, co próbuje wmówić nam całe mnóstwo pisarzy i reżyserów, wojny od dawien dawna nie mają w sobie niczego rycerskiego.

Nawet jeżeli kilkaset lat temu bitwy wyglądały tak, że naprzeciwko siebie stawały dwie grupy dzielnych wojowników, aby zmierzyć się w honorowej walce, to oprócz tego dochodziło do okrucieństw, których ofiarami byli cywile.

Tak więc gadanie, że dzisiejsza wojna z terroryzmem jest czymś zaskakująco okrutnym – bo przecież czasami trzeba wyeliminować dziecko albo kobietę – jest oderwane od rzeczywistości. To rzeczy, które mnie ani nie wzruszają, ani nie dziwią.

Wracając do Polski: oglądając i czytając wiadomości, czujesz błogostan, myśląc "w tym kraju nic mi nie grozi"?

Nie chcę tym miejscu straszyć żadnej osoby żyjącej w przekonaniu, że współczesna Europa jest miejscem w pełni bezpiecznym, ale sam od dzieciństwa zbyt mocno interesuję się historią, żeby popaść w taki stan.

Patrzę chociażby na to, co zrobiliśmy z naszym przemysłem zbrojeniowym po roku 1989 i jak ufamy naszym sojusznikom. Zamiast porządnie inwestować we własne technologie, wolimy płacić za nie grube miliardy innym krajom, napędzając przy okazji ich zbrojeniówkę.

Pomyślmy tylko: jesteśmy niemal czterdziestomilionowym krajem z wielkimi ambicjami, a nie posiadamy własnego satelity telekomunikacyjnego! Czyli w momencie ataku rakietowego – a od niego zaczyna się zdecydowana większość współczesnych wojen – musimy wykorzystywać infrastrukturę sojuszników.

Nie mamy pełnej kontroli nad pociskami, którymi przed tym atakiem (nie będę tu wskazywać, z której strony nastąpi) zamierzamy się bronić.

Pamiętajmy, że pakty dziś są, a jutro ich nie ma. Nie wiemy, czy w jakimś momencie nasi przyjaciele nie zamienią się we wrogów. A nawet jeżeli nie, czy w razie czego kiwną palcem w naszej obronie. W roku 1939 również mieliśmy wielu przyjaciół…

No ale to kolejna z naszych cech narodowych: naiwność połączona z zakłamywaniem przeszłości, z której to wybieramy wyłącznie elementy pozytywne.

Polak woli podkreślać z dumą: na Westerplatte broniliśmy się aż siedem dni, zamiast skupić się na błędach, z powodu których już 6 października 1939 było po wszystkim.
Fot. archiwum własne
Czyżbym miał do czynienia z idealnym kandydatem na stanowisko Ministra Obrony Narodowej?

Patrząc na osoby piastujące tę funkcję po roku 1989, mamy do czynienia w szerokim przekroju fachowców: od psychiatry, aż po ludzi zakrawających na ich pacjentów (śmiech).

A tak w ogóle – powiedz, czy jesteś w stanie pojąć absurdalność sytuacji, w której na tym fotelu zasiada cywil? Bo ja nie. Przecież nie do pomyślenia byłoby to, że ministrem sprawiedliwości jest ktoś bez wykształcenia prawniczego, albo że za resort zdrowia odpowiada nie-lekarz.

Naprawdę, przyjąłbym takie stanowisko bez mrugnięcia okiem. Przynajmniej byłbym ministrem, który zna się na wojskowych stopniach i z doświadczenia wie, czego potrzebuje żołnierz.

Póki co, realizujesz się jako pisarz. Na ile ambitnie podchodzisz do tego zajęcia?

Moja debiutancka książka ("Przetrwać Belize" – przyp. red.) powstała tak: ot, pewnego dnia zacząłem spisywać dni spędzone w środkowoamerykańskiej dżungli. Chciałem tylko opowiedzieć swoją historię.

Jednak zanim zabrałem się za drugą, przeczytałem mnóstwo poradników dotyczących tego, jak pisać książki, dowiadywałem się, co radzą specjaliści w tej dziedzinie.

Robię to do dziś, bo nie lubię działać na pół gwizdka, a do pisania podchodzę naprawdę poważnie. To mój pomysł na tzw. drugą karierę, czyli coś, co jest chyba najważniejszą zmianą mentalną, którą zawdzięczam służbie w GROM-ie.

Statystyczny Polak, idąc na emeryturę, zakłada, że wszystko jest już za nim. Że dotarł do punktu, w którym niczego istotnego już w życiu nie dokona. Że nie musi się już starać i za późno na wielkie zmiany.

OK, wiadomo, żołnierz przechodzi na emeryturę znacznie wcześniej, niż cywile. Ale nawet gdy zaczniemy porównywać polskiego siedemdziesięciolatka z jego amerykańskim rówieśnikiem, zauważymy gigantyczne różnice. Ten drugi naprawdę nie myśli wyłącznie o tym, że niedługo trzeba będzie kłaść się do trumny.

Ale wracając do klimatów wojskowych: pamiętam, jak przed laty dziwiło mnie, o co chodzi kolegom z Navy SEALs, powtarzającym w kółko zwrot "second career" i roztaczającymi wizje tego, co będą robić na emeryturze wojskowej, że dopiero wtedy rozwiną skrzydła.

Poźniej skumałem, że dla Amerykanów służba w tak elitarnej jednostce jest trampoliną, która może wybić człowieka naprawdę wysoko. Bo nie chodzi tutaj wyłącznie o plan minimum, czyli zatrudnienie się np. w branży ochroniarskiej.

Nie, ci ludzie są wręcz rozchwytywani na cywilnym rynku pracy, "robią sukcesy" w korporacjach albo polityce, zostając kongresmenami. No albo – patrząc na przykłady Christophera Cassidy'ego albo Jonny'ego Kima – astronautami.

Widzisz więc, że jeszcze wszystko przede mną. Może pisanie książek ze wspomnieniami albo poradników to dopiero początek kariery i dopiero się rozkręcam (śmiech)?
Fot. archiwum własne
Jeszcze trochę, a rozkręcisz się tak, że zaczniesz tworzyć poezję!

Chyba aż tak daleko wszystko się nie potoczy (śmiech). Ale kto wie, co będzie dalej. Kiedyś ktoś przysłał mi wiadomość: Naval, piszesz tak fajnie, że nawet jeżeli wydasz książkę kucharską, to ją kupię.

A więc może pewnego dnia zrobię i coś takiego. Przecież dla każdego żołnierza tematyka kulinarna – tzw. micha – jest sprawą bardzo istotną.

Zwłaszcza, że odpowiednia dieta jest świetną sprawą, jeżeli chcemy dłużej zachować młodość. A, nie czarujmy się, długa służba w jednostkach specjalnych nie obchodzi się z ludzkim ciałem zbyt delikatnie…

Zasadniczo jest tak: operator musi mieć świadomość faktu, że jest niczym wyczynowy sportowiec i nie może liczyć na zbyt długą karierę. W okolicach czterdziestki ciało już zbyt często odmawia posłuszeństwa.

Po jakimś czasie służby każdy z nas staje się, w mniejszym bądź większym stopniu, kaleką. Siada chociażby kręgosłup, obciążany przez wiele lat naprawdę mocno. Sam jestem na to najlepszym przykładem: uszkodzenia kręgów szyjnych sprawiają, że czasami wręcz trudno mi się rozejrzeć na boki.

Ale to tylko ciało. To tylko ból. Czyli rzeczy, z którymi psychika daje sobie radę. Więc luz, nie zamierzam odpuszczać również pod kątem aktywności fizycznej. Wręcz mówię sobie, że i w tej dziedzinie jeszcze wszystko przede mną.

Gdy w roku 2014 wystartował Runmageddon, postanowiłem wziąć w jednym czy dwóch biegach. Ot tak, z ciekawości, dla zabawy. Chociaż nie przygotowywałem się w jakiś szczególny sposób, to podczas imprezy w Modlinie, ku swojemu zaskoczeniu, zająłem drugie miejsce.

Tak więc myślę o tym, żeby zabrać się poważniej za długie dystanse – przecież w biegach powyżej stu kilometrów najlepsi są zawodnicy w przedziale wiekowym 45-60 lat. Jak widzisz, mam całe mnóstwo czasu i na drugą, i na kolejne kariery (śmiech).