Robert De Niro w "Kevinie sam w domu"?! Po tym serialu Netflixa inaczej spojrzysz na świąteczny hit

Bartosz Godziński
Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: tych, dla których obowiązkowym filmem w Wigilię jest "Kevin sam w domu" i tych, którzy nie wyobrażają sobie świąt bez "Szklanej pułapki". Wszyscy odnajdą się w najnowszym serialu Netflixa "Filmy naszej młodości", który pokazuje niekiedy zaskakujące kulisy i sekrety ulubionych filmów. To kontynuacją równie udanego "The Toys That Made Us".
Macaulay Culkin i reżyser Chris Columbus na planie filmu "Kevin sam w domu" Screen z serialu Netflixa "Filmy naszej młodości"
Netflix nie ma sobie równych jeśli chodzi o produkcję wciągających dokumentów w odcinkach. Nawet proces sądowy są w stanie przedstawić jak serial pełen akcji. A co dopiero, jeśli mamy tak wdzięczny temat jak... zabawki.

"Zabawki, które nas stworzyły"... i pół popkultury
Konstrukcja serialu przypomina niektóre filmiki na YouTube o popkulturze. Tyle tylko, że youtuberzy nie mają góry gotówki i znajomości, co ekipa Netflixa. Każdy odcinek jest utrzymany w lekkim i dowcipnym tonie, jest dynamiczny jak teledysk i kipi od ciekawych rozmów i anegdot, o których pewnie większość nie miało bladego pojęcia. I może nie są nam potrzebne do życia, ale na pewno inaczej będziemy patrzeć na cały show-biznes.


Ilu z was wiedziało, że pierwowzorem Barbie była... niemiecka prostytutka? Kultowa lalka jest bohaterką jednego z odcinków, w których poznajemy nie tylko samą genezę produkcji, ewolucję designu, walkę o portfele rodziców, ale też cały kontekst popkulturowy - zarówno w kwestii walki o równouprawnienie (firma Mattel to jeden z pierwszych tak dużych i dochodowych biznesów tworzonych praktycznie przez same kobiety), jak i zarzuty o seksizm.
Każdy odcinek tworzy autonomiczną całość i można oglądać je oddzielnie. Wielu geeków z pewnością od razu rzuciło się (serial ruszył w 2017 roku) lub dopiero rzuci się na epizod z "Gwiezdnymi wojnami". Nie trzeba być nawet maniakiem sagi, by dać się pochłonąć przez opowieści geeków i twórców zabawek. Serial po części obrazuje jak działa cały przemysł rozrywkowy - dowiadujemy się, że gdyby nie wciąż nienasycony popyt na zabawki z pierwszej trylogii George'a Lucasa, to kolejne części prawdopodobnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego.

"The Toys That Made Us" ma jak na razie trzy sezony, a każdy po cztery odcinki (wśród nich m.in. "Star Trek", "My Little Pony", czy "LEGO"). Spin-offem tej niezwykle udanej i uznanej przez widzów produkcji jest "The Movies That Made Us". Ma na razie cztery epizody: "Dirty Dancing", "Pogromcy duchów" i wspomniane na początku dwa świąteczne hity.

"Filmy naszej młodości" i współczesności
Po tych odcinkach naprawdę inaczej spojrzymy na ulubiony film. Kto by np. pomyślał, że "Kevin sam w domu" wcale nie został w całości nakręcony w dobrze nam znanym domu, ale w... szkole. Takich zaskoczeń przy seansie jest wiele. Podobnie jak i same przygotowania do produkcji, w tym rozważania nad obsadą. Wyobrażacie sobie Roberta De Niro w roli jednego z włamywaczy? No właśnie. A aktor był też brany pod uwagę.

Niesamowicie ciekawy i do tego zabawny jest też odcinek osłaniający niektóre tajemnice "Szklanej pułapki". Tak jak w "Kevinie" mógł zagrać De Niro, tak postać Johna McClane'a była początkowo tworzona z myślą o... Franku Sinatrze. Bruce Willis, choć trudno w to nam teraz uwierzyć, był wtedy wyśmiewany jako przyszły filmowy twardziel - wszyscy znali go wyłącznie z roli w serialu telewizyjnym "Na wariackich papierach". Takich niuansów jest tam cała masa, a ukazanie procesu powstawania finałowych scen w biurowcu Nakatomi Plaza to czysta magia.
Jedyną wadą produkcji jest brak niektórych gości, która obecność jest wręcz oczywista. M.in. Bruce Willis, Macaulay Culkin, George Lucas - ich wypowiedzi nie uświadczymy (w przypadku reżysera "Gwiezdnych wojen" było napisane, że odmówił, co do reszty możemy się jedynie domyślać). Szkoda, bo mogłyby być wisienką na torcie, ale i tak każdy odcinek ma tyle materiałów, wywiadów, wizualizacji i archiwalnych nagrań i zdjęć, że nie rozpaczamy nad absencją istotnych celebrytów.

W dzieciństwie uwielbiałem oglądać serial dokumentalny zatytułowany "Magia kina". Zawsze podziwiałem pomysłowość speców od efektów specjalnych, których niekiedy prowizoryczne sztuczki, na ekranie prezentowały się zniewalająco. Wciąż pamiętam jak twórcy "Terminatora 2" wyczarowali płynną, ruszająca się formę androida T-1000. A w 1991 roku komputery miały mniejszą moc obliczeniową niż teraz smartwatche. Po latach, już będąc dorosłym, z podobnymi wypiekami na twarzy ekscytowałem się kuchnię filmową w nowym serialu Netflixa.