Ta przemowa na Złotych Globach zrobiła furorę, ale rozjuszyła prawicę. Aktorka mówiła o aborcji
"Michelle Williams na prezydenta" – takie hasło bardzo często pojawiało się w internecie po tegorocznej ceremonii rozdania Złotych Globów. Aktorka wygłosiła bowiem najmocniejsze przemówienie wieczoru, w którym apelowała o prawo kobiet do aborcji. Jednak mimo że słowo na "a" ani razu w jej wystąpieniu nie padło, prawicowe środowiska bezpardonowo atakują gwiazdę "Tajemnicy Brokeback Mountain" i "Manchester by the Sea". Krytykują szczególnie jej wyznanie, że gdyby nie prawo kobiet do wyboru, nie byłaby tu, gdzie jest. "Williams chwali się, że dzięki aborcji jest sławna" – grzmią konserwatyści.
Teraz, zachęcona pozytywnym odbiorem po jej wrześniowym apelu o zrównanie pensji kobiet i mężczyzn, Williams postanowiła poruszyć temat znacznie bardziej kontrowersyjny – aborcję. I zrobiła to w sposób mistrzowski.
"Chcę pisać moje życie własną ręką"
– Jestem wdzięczna za wybory, których dokonałam oraz za to, że żyję w momencie, w którym w naszym społeczeństwie istnieje wybór. Naszym ciałom – kobiet i dziewcząt – mogą bowiem zdarzyć się rzeczy, które nie są naszym wyborem – zaczęła swoją krótką, lecz doskonale przemyślaną i świetnie wycyzelowaną przemowę.
Williams podkreśliła też, że zdaje sobie sprawę, że jej wybory mogą być inne od tych dokonanych przez innych ludzi. – Ale dzięki Bogu, czy komukolwiek w kogo wierzysz, żyjemy w kraju, którego fundamentalna zasada brzmi, że mogę żyć zgodnie z moją wiarą, a ty możesz żyć zgodnie ze swoją – powiedziała.
'Większa niż życie"
To, że Michelle Williams wygłosiła na Złotych Globach polityczną przemowę – mimo że prowadzący gali Ricky Gervais zaapelował do artystów, aby w tym roku takich unikali – nikogo nie zdziwiło. Tak samo jak fakt, że aktorka poruszyła właśnie temat aborcji. 39-letnia gwiazda, która popularność zdobyła emitowanym od 1998 do 2003 roku serialem dla nastolatków "Jezioro marzeń", a obecnie jest uważana za jedną z najbardziej utalentowanych współczesnych aktorek, słynie ze swojego zaangażowania.
To właśnie na fundusz Time's Up Mark Wahlberg przekazał całe wspomniane 1,5 miliona dolarów, które otrzymał za dokrętki do filmu "Wszystkie pieniądze świata", co Williams publicznie pochwaliła. – Czułam się beznadziejnie, teraz odczuwam nadzieję – powiedziała w wywiadzie dla brytyjskiego "Elle" w 2019 roku. A kiedy zapytano ją, jak się czuje z tym, że jej sprzeciw wobec mniejszych płac kobiet tak szeroko poniósł się w społeczeństwie, odpowiedziała, że "najbardziej satysfakcjonującą rzeczą nie tylko w karierze, ale i w życiu" był dla niej fakt, że inne kobiety usłyszały o jej doświadczeniach i zobaczyły, jak walczyć o odszkodowania.
Nie tylko z powodu jej aktywizmu. Williams wyróżnia się również nietypowym podejściem do aktorstwa – woli niezależne dramaty, w których gra złożone postacie kobiece, często emocjonalnie zachwiane czy pogubione w życiu. W większych superprodukcjach pojawia się rzadko – jej role w takich filmach, jak "Venom" czy "Król rozrywki" były wyraźnie poniżej jej ogromnych aktorskich możliwości (które można podziwiać w pełnej krasie w miniserialu "Fosse/Verdon").
A drugi powód, dla którego Williams jest autorytetem, jest jej prywatność. Aktorka żyje po swojemu i nikomu nic do tego. Była partnerką zmarłego w 2008 roku Heatha Ledgera, z którym ma urodzoną trzy lata wcześniej córkę. Po jego śmierci była prześladowana przez media, czemu ostro się sprzeciwiała. Od tego czasu jest wobec paparazzi wyjątkowo nieufna. O swoim związku z muzykiem Philem Elverumem powiedziała publicznie tylko po to, żeby "dać kobietom po stracie nadzieję" (aktorka rozwiodła się z nim po roku małżeństwa i obecnie spodziewa się dziecka z reżyserem serialu "Fosse/Verdom" Thomasem Kailem), nie komentuje również swojej zagorzałej przyjaźni z aktorką Busy Phillips, mimo nie tak dawnych spekulacji o ich romansie.
Dlatego słowa Williams, hollywoodzkiego autorytetu pod każdym względem, spotkały się aż z takim odzewem i stały się viralem. Aktorka nie musiała używać słowa "aborcja" ani mówić personalnie o Donaldzie Trumpie, żeby jej przemowa zrobiła ogromne wrażenie. Każdy wiedział, o co chodzi – obecnie wiele amerykańskich stanów próbuje bowiem zdelegalizować aborcję, co budzi powszechny sprzeciw aktywistek i aktywistów oraz oczywiście Hollywood.
"Michelle Williams na prezydenta", "Najmocniejsza przemowa na Złotach Globach" – pisały media. Pochwał nie szczędziły również aktorki. Reese Witherspoon nazwała swoją koleżankę po fachu "czempionem kobiet i inspiracją", a Jamie Lee Curtis napisała na Twitterze: "Michelle Williams ponownie objawia prawdę!". Williams stała się bohaterką.
Nie poszło tylko o sam apel o prawo do aborcji. Powszechnie skrytykowane w środowiskach "na prawo" zostało jej zdanie: "Nie byłabym w stanie tego zrobić, gdybym nie wierzyła w prawo kobiet do wyboru; wyboru, kiedy mieć dziecko i z kim". Zostało ono bowiem zrozumiane, jako przyznanie się Williams do aborcji i stwierdzenie, że to właśnie ona umożliwiła jej karierę, mimo że aktorka nie powiedziała tego wprost, ale półsłówkami.
Jednak warto się zastanowić, czy Williams rzeczywiście świętowała "aborcję". Jeśli już, to prawo do wyboru – obojętnie, jaki by on nie był. A tego prawa do wyboru we współczesnym świecie potrzebujemy szczególnie.