Ta przemowa na Złotych Globach zrobiła furorę, ale rozjuszyła prawicę. Aktorka mówiła o aborcji

Ola Gersz
"Michelle Williams na prezydenta" – takie hasło bardzo często pojawiało się w internecie po tegorocznej ceremonii rozdania Złotych Globów. Aktorka wygłosiła bowiem najmocniejsze przemówienie wieczoru, w którym apelowała o prawo kobiet do aborcji. Jednak mimo że słowo na "a" ani razu w jej wystąpieniu nie padło, prawicowe środowiska bezpardonowo atakują gwiazdę "Tajemnicy Brokeback Mountain" i "Manchester by the Sea". Krytykują szczególnie jej wyznanie, że gdyby nie prawo kobiet do wyboru, nie byłaby tu, gdzie jest. "Williams chwali się, że dzięki aborcji jest sławna" – grzmią konserwatyści.
Michelle Williams wygłosiła ważną przemowę po otrzymaniu Złotego Globa za rolę w serialu "Fosse/Verdon" Fot. Twitter / Time's Up
Na ceremoniach rozdania nagród, nieważne jakich, kluczowe są przemowy. To właśnie na nich – obok kreacji, tego, kto przyszedł z kim oraz samych zwycięzcach i przegranych – skupiają się media i internauci. A zdarzają się wystąpienia, które przechodzą do historii. I właśnie takie wystąpienie – ważne i głośne – zaliczyła właśnie na tegorocznej gali Złotych Globów Michelle Williams, aktorka nagrodzona za znakomitą rolę w miniserialu "Fosse/Verdon". To zresztą nie pierwszy raz, kiedy Williams, ceniona i czterokrotnie nominowana do Oscara aktorka, wykorzystała to kilka minut przeznaczone na podziękowania za otrzymaną nagrodę, aby poruszyć kluczowy społecznie temat. Odbierając Emmy za rolę w "Fosse/Verdon" we wrześniu, mówiła o równości płac. To temat, który dotyczy ją szczególnie – w 2017 r. wyszło na jaw, że za dokrętki do filmu "Wszystkie pieniądze świata" otrzymała mniej, niż tysiąc dolarów, podczas gdy jej filmowy partner Mark Wahlberg zainkasował półtora miliona. Nie zamierzała milczeć i walczyła o sprawiedliwość.


Teraz, zachęcona pozytywnym odbiorem po jej wrześniowym apelu o zrównanie pensji kobiet i mężczyzn, Williams postanowiła poruszyć temat znacznie bardziej kontrowersyjny – aborcję. I zrobiła to w sposób mistrzowski.

"Chcę pisać moje życie własną ręką"
– Jestem wdzięczna za wybory, których dokonałam oraz za to, że żyję w momencie, w którym w naszym społeczeństwie istnieje wybór. Naszym ciałom – kobiet i dziewcząt – mogą bowiem zdarzyć się rzeczy, które nie są naszym wyborem – zaczęła swoją krótką, lecz doskonale przemyślaną i świetnie wycyzelowaną przemowę. – Staram się kierować swoim życiem, a nie tylko sprowadzać je do zajść, które mi się przydarzają. Chcę patrzeć na nie, jak na pisane moją ręką – czasem niezgrabnie i w formie bazgrołów, czasem ostrożnie i uważnie, ale zawsze moją ręką – ciągnęła dalej aktorka. Po czym dodała łamiącym się, ale zdecydowanym głosem: "Nie byłabym w stanie tego zrobić, gdybym nie wierzyła w prawo kobiet do wyboru; wyboru, kiedy mieć dziecko i z kim, wtedy, gdy będę czuła, że mam wsparcie i mogę zachować w moim życiu równowagę, wiedząc – co wiedzą wszystkie matki – że uwaga musi być i będzie kierowana w kierunku dzieci".

Williams podkreśliła też, że zdaje sobie sprawę, że jej wybory mogą być inne od tych dokonanych przez innych ludzi. – Ale dzięki Bogu, czy komukolwiek w kogo wierzysz, żyjemy w kraju, którego fundamentalna zasada brzmi, że mogę żyć zgodnie z moją wiarą, a ty możesz żyć zgodnie ze swoją – powiedziała. Po czym zaapelowała do "kobiet od lat 18 do 118", aby – kiedy nadejdzie czas wyboru, czyli w wyborach prezydenckich 2020 – "zagłosowały w swoim własnym interesie". – Mężczyźni robią to od lat, dzięki czemu świat wygląda tak, jak oni. Ale nie zapominajmy, że jesteśmy największą grupą głosującą w tym kraju. Sprawmy, żeby wyglądał bardziej tak, jak my – zakończyła swoją przemowę aktorka, a na widowni rozległy się głośne owacje.

'Większa niż życie"
To, że Michelle Williams wygłosiła na Złotych Globach polityczną przemowę – mimo że prowadzący gali Ricky Gervais zaapelował do artystów, aby w tym roku takich unikali – nikogo nie zdziwiło. Tak samo jak fakt, że aktorka poruszyła właśnie temat aborcji. 39-letnia gwiazda, która popularność zdobyła emitowanym od 1998 do 2003 roku serialem dla nastolatków "Jezioro marzeń", a obecnie jest uważana za jedną z najbardziej utalentowanych współczesnych aktorek, słynie ze swojego zaangażowania. Williams aktywnie wspiera, chociażby walczącą z molestowaniem seksualnym organizację Time's Up, która powstała w 2018 roku po skandalu Harveya Weinsteina i na fali ruchu #MeToo. Na gali rozdania Złotych Globów w 2018 roku osobą towarzyszącą Williams była aktywistka Tarana Burka, założycielka i propagatorka #MeToo. To z nią ubrana na czarno aktorka – tego roku większość gości pojawiła się w czarnych kreacjach w geście solidarności z ofiarami molestowania – przeszła po czarnym dywanie.

To właśnie na fundusz Time's Up Mark Wahlberg przekazał całe wspomniane 1,5 miliona dolarów, które otrzymał za dokrętki do filmu "Wszystkie pieniądze świata", co Williams publicznie pochwaliła. – Czułam się beznadziejnie, teraz odczuwam nadzieję – powiedziała w wywiadzie dla brytyjskiego "Elle" w 2019 roku. A kiedy zapytano ją, jak się czuje z tym, że jej sprzeciw wobec mniejszych płac kobiet tak szeroko poniósł się w społeczeństwie, odpowiedziała, że "najbardziej satysfakcjonującą rzeczą nie tylko w karierze, ale i w życiu" był dla niej fakt, że inne kobiety usłyszały o jej doświadczeniach i zobaczyły, jak walczyć o odszkodowania. Williams nazwała siebie raz "maleńkim autorytetem", jednak "maleńki" nie jest słowem, które tu pasuje (mimo filigranowej figury aktorki). Magazyn "Stylist" nazwał ją wręcz kiedyś "większą niż życie". Aktorka, która zachwyciła rolami w m.in. "Tajemnicy Brokeback Mountain", "Blue Valentine", "Manchester by the Sea" czy "Mój tydzień z Marilyn" (gdzie zagrała Marilyn Monroe), jest powszechnie podziwiana i chwalona. Nazywa się ją wręcz jedną z najinteligentniejszych i rozsądnych aktorek, a Hollywood uważa Williams za autorytet.

Nie tylko z powodu jej aktywizmu. Williams wyróżnia się również nietypowym podejściem do aktorstwa – woli niezależne dramaty, w których gra złożone postacie kobiece, często emocjonalnie zachwiane czy pogubione w życiu. W większych superprodukcjach pojawia się rzadko – jej role w takich filmach, jak "Venom" czy "Król rozrywki" były wyraźnie poniżej jej ogromnych aktorskich możliwości (które można podziwiać w pełnej krasie w miniserialu "Fosse/Verdon").

A drugi powód, dla którego Williams jest autorytetem, jest jej prywatność. Aktorka żyje po swojemu i nikomu nic do tego. Była partnerką zmarłego w 2008 roku Heatha Ledgera, z którym ma urodzoną trzy lata wcześniej córkę. Po jego śmierci była prześladowana przez media, czemu ostro się sprzeciwiała. Od tego czasu jest wobec paparazzi wyjątkowo nieufna. O swoim związku z muzykiem Philem Elverumem powiedziała publicznie tylko po to, żeby "dać kobietom po stracie nadzieję" (aktorka rozwiodła się z nim po roku małżeństwa i obecnie spodziewa się dziecka z reżyserem serialu "Fosse/Verdom" Thomasem Kailem), nie komentuje również swojej zagorzałej przyjaźni z aktorką Busy Phillips, mimo nie tak dawnych spekulacji o ich romansie. "Czempion kobiet"
Dlatego słowa Williams, hollywoodzkiego autorytetu pod każdym względem, spotkały się aż z takim odzewem i stały się viralem. Aktorka nie musiała używać słowa "aborcja" ani mówić personalnie o Donaldzie Trumpie, żeby jej przemowa zrobiła ogromne wrażenie. Każdy wiedział, o co chodzi – obecnie wiele amerykańskich stanów próbuje bowiem zdelegalizować aborcję, co budzi powszechny sprzeciw aktywistek i aktywistów oraz oczywiście Hollywood.

"Michelle Williams na prezydenta", "Najmocniejsza przemowa na Złotach Globach" – pisały media. Pochwał nie szczędziły również aktorki. Reese Witherspoon nazwała swoją koleżankę po fachu "czempionem kobiet i inspiracją", a Jamie Lee Curtis napisała na Twitterze: "Michelle Williams ponownie objawia prawdę!". Williams stała się bohaterką. Jednak oczywiście polał się również hejt. Suchej nitki na Williams nie zostawili prawicowi i konserwatywni publicyści czy politycy. "Myśli, że jest taka świadoma społecznie, ale robi społeczeństwu wykład o zabijaniu dzieci tylko po to, żeby zdobyć więcej nagród" – stwierdziła na Twitterze Jenna Eliis, doradczyni prawna Donalda Trumpa.

Nie poszło tylko o sam apel o prawo do aborcji. Powszechnie skrytykowane w środowiskach "na prawo" zostało jej zdanie: "Nie byłabym w stanie tego zrobić, gdybym nie wierzyła w prawo kobiet do wyboru; wyboru, kiedy mieć dziecko i z kim". Zostało ono bowiem zrozumiane, jako przyznanie się Williams do aborcji i stwierdzenie, że to właśnie ona umożliwiła jej karierę, mimo że aktorka nie powiedziała tego wprost, ale półsłówkami. "Nie mogę zrozumieć tego, że publiczność zgotowała Michelle Williams owację za to, że powiedziała, że nie miałaby tak wspaniałej kariery, gdyby nie dokonała aborcji. Niezależnie po której stronie jesteś, aborcja powinna być potraktowana poważniej, niż słowa: 'Jeśli zrobisz sobie zabieg, możesz wygrywać nagrody tak, jak ja!" – napisał na Twitterze autor i komik Tim Young. "Michelle Williams myśli, że to szlachetne zakończyć ludzkie życie, żeby zrobić aktorską karierę?". Brzmi jak dziwnie egoistyczna rzecz do świętowania" – ocenił z kolei pisarz David Harsanyi.

Jednak warto się zastanowić, czy Williams rzeczywiście świętowała "aborcję". Jeśli już, to prawo do wyboru – obojętnie, jaki by on nie był. A tego prawa do wyboru we współczesnym świecie potrzebujemy szczególnie.