Czy PiS odda władzę, jeśli przegra wybory? Zaczynam mieć wątpliwości

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
"Będziemy rządzili do 2031 roku. W najgorszym razie do 2027” - rzekł trzy lata temu Mateusz Morawiecki. "Defetysta” - odparował mu ze śmiechem Kaczyński, który ma przecież do odegrania rolę "emerytowanego zbawcy narodu”. Sporo wskazuje na to, że nie mieliśmy wtedy do czynienia z pobożnymi życzeniami panów, którzy po wielu chudych latach dorwali się w końcu do władzy, więc marzą, by trwało to po wsze czasy i to marzenie sobie głośno wypowiadają. To mógł być moment pełnej szczerości i odsłonięcia strategii. Niewykluczone, że wdrażanej od samego początku rządów Zjednoczonej Prawicy, na węgierski wzór i podobieństwo.
Czy PiS odda władzę po przegranych wyborach? Fot. Albert Zawada / AG
Skąd to przypuszczenie? Otóż, zwykle politycy mają w tyle głowy, że nim się obejrzą, to już będą następne wybory. I właśnie ta świadomość działa na nich trzeźwiąco, bo przecież cokolwiek powiedzą lub zrobią w trakcie kadencji, to rykoszetem wróci podczas kampanii. Dlatego stale trzeba miarkować i słowa, i czyny, by nie zemściły się okrutnie przy urnie. Tak jest w każdym demokratycznym państwie. Ale PiS od początku zachowywał się tak, jak gdyby wyborczej weryfikacji nigdy już miało nie być.

Pierwszym sygnałem były wydarzenia z jesieni 2015 roku, czyli zamach na Trybunał Konstytucyjny. Nowy rząd nie tylko wyłączał ustawami "naprawczymi” jeden z najważniejszych ustrojowych bezpieczników, ale w dodatku robił to na chama - ordynarnie łamiąc prawo i okraszając to bluzgiem w mowie publicznej. Jakby nie musiał obawiać się konsekwencji wyborczych, ale i tego, że narzędzia, które stwarza (np. propagandowe media, fasadowy TK), mogą zostać w przyszłości użyte przez politycznych przeciwników, gdy tylko ci zaczną rządzić.


Ówczesne zachowanie PiS-u można było jeszcze - od biedy - wytłumaczyć terminem i nie wyciągać daleko idących i złowrogich wniosków. Bo jednak na początku kadencji może się rządzącym wydawać, że ich opromieniona sukcesem partia jest nieśmiertelna, zaś cztery lata to niemalże wieczność, a już na pewno czas wystarczający na to, by dawne grzechy pogrążyły się w obywatelskiej niepamięci. Więc się różne brzydkie rzeczy po prostu robi. Ale kolejny kluczowy moment był już pół roku później, kiedy uruchomiono (w kwietniu 2016 roku) wypłaty z programu 500 plus, co zakręciło PiS-owi w głowie. Politycy tej partii uznali bowiem, że już nikt i nic nie może ich ruszyć, bo mają w ręku Świętego Graala, na zawsze kupili wyborców. A zatem mogą iść na całość. I poszli.

Jednak z tego przekonania, że „wystarczy płacić, by już zawsze rządzić” nagle i brutalnie wytrąciły Jarosława Kaczyńskiego wyniki ostatnich wyborów. Prezes PiS zrozumiał to natychmiast, już podczas wieczoru wyborczego, jeszcze zanim okazało się, że Senat został wzięty przez opozycję. Żywa gotówka zapewniła zwycięstwo, ale nie przygniatające, a przecież „PiS zasłużył na więcej”. Poza tym – nie zawsze gospodarka będzie się miała aż tak dobrze, by udźwignąć stałe transfery socjalne i dodatkową kiełbasę wyborczą. A skoro tak – to trzeba zapewnić sobie polityczną długowieczność innymi środkami. I to się właśnie dzieje – wokół Senatu i sądów.

Zacznijmy od izby wyższej - najpierw szła szeroko zakrojona akcji, by przekupić i przeciągnąć na swoją stronę któregoś z opozycyjnych senatorów. Skala tych „zabiegów” i publiczna zapowiedź ze strony Stanisława Karczewskiego, że będą kontynuowane przez całą kadencję, aż do „odzyskania” Senatu, to rzecz bez precedensu. Później zaś wzięto na celownik Tomasza Grodzkiego. Skala sił i środków rzuconych na ten odcinek jest przerażająca. Niszczony jest nie tylko wizerunek publiczny marszałka, wszak przy takich metodach trzeba brać pod uwagę, że każdy ma swoją wytrzymałość fizyczną na kampanię nienawiści i poddanie człowieka takiej presji może się skończyć np. uszczerbkiem na jego zdrowiu. Szydzono z Grodzkiego, gdy porównał się do Popiełuszki, ale część działań "operacyjnych” tu i tam faktycznie jest dość podobna. Choćby "prowokacja na Chłodnej” z 1983 roku, gdy najpierw podrzucono do mieszkania księdza kompromaty, a później wkroczyli doń funkcjonariusze, bez wahania wyciągając ze skrytek granaty łzawiące i farby drukarskie. Zaś kilka dni później "Express Wieczorny” opublikował tekst "Garsoniera obywatela Popiełuszki”, stek bzdur i kłamstw, podpisany przez niejakiego Michała Ostrowskiego, którym po latach okazał się być sam Jerzy Urban.

Czy te kalumnie w Expressie różnią się czymś od pasków w TVP INFO? Czy próba opłacenia byłego pacjenta Grodzkiego, by fałszywie doniósł na swojego lekarza, to nie fabrykowanie dowodów? Czy ogłoszenie CBA, że pilnie poszukują kogoś, kto kiedykolwiek dał Grodzkiemu w łapę, to nie próba zdyskredytowania marszałka w oczach opinii publicznej, czemu służyła także prowokacja na Chłodnej? PiS pełnymi garściami czerpie inspirację z PRL-u, naprawdę nie ma się co śmiać. A wszystkie te działania wymierzone w Senat dobitnie świadczą o tym, że rozstrzygnięć wyborczych nie traktuje jako ostatecznych.

Po drugie – sądy. Na pierwszy rzut oka PiS zachowuje się irracjonalnie, bo idzie na czołowe zderzenie z Brukselą, ignorując także potrzebę swojego kandydata, Andrzeja Dudy, na święty spokój w trakcie kampanii. Ale przejęcie sądów jest kluczowe dla utrzymania władzy – chodzi o to, by nie było żadnej instancji odwoławczej, a działania i zaniechania władzy nie podlegały rozliczeniom. To naprawdę ostatni bezpiecznik, jaki nam pozostał. Później będziemy mogli liczyć wyłącznie na "siłę bezsilnych”, czyli obywatelski opór. Rzecz idzie także o Sąd Najwyższy.

W pierwszym kroku znowelizowano Kodeks Wyborczy, by o ważności wyborów decydowała izba, utworzona i obsadzona przez PiS (Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych). Teraz czas na krok drugi - zawarty w ustawie "kagańcowej” - zagwarantowanie, by w kwietniu, kiedy skończy się kadencja Małgorzaty Gersdorf, PiS (a właściwie prezydent, choć wychodzi na to samo), miał możliwość wskazania na stanowisko I prezesa SN swojego kandydata. Takich rzeczy nie robi się bez przyczyny, tylko zawsze po coś. To jest ta filozofia polityczna, o której już słyszeliśmy, czyli "trzeba anulować, bo przegramy”.

Niepokojąca jest jeszcze jedna sprawa, już nie instytucjonalna, ale indywidualna. PiS i okolice tworzą konkretni ludzie, którzy dla awansu, pieniędzy, stanowisk dopuszczają się rzeczy niegodnych i/lub bezprawnych. Ich obawa, że przegrana oznacza nie tylko odsunięcie od fruktów władzy, ale i możliwość pociągnięcia do odpowiedzialności, cementuje cały obóz i skłania do radykalizmu. Dobrze widać to w zapiekłości działań funkcjonariuszy mediów tzw. publicznych. To często młodzi ludzie, muszą sobie zdawać sprawę, że za cztery lata, a może i szybciej, przyjdzie rozliczyć się ze swoją medialną działalnością. Dlatego będą walczyć dla PiS-u całymi sobą.

Jarosław Kaczyński raz już władzę utracił, a właściwie ją oddał, zbytnio zawierzając sondażom. Marsz przez pustynię był długi i bolesny. Powróciwszy na tron, mógł sobie postanowić, że władzy raz zdobytej nie odda już nigdy. Wszak cytowanie klasyków komunizmu jest u niego dość częste - widać frazy Gomułki czy Cyrankiewicza bardzo zapadły mu w pamięć.