Po śmierci Bryanta przypomniała, że był oskarżony o gwałt. Zawrzało nie tylko na Twitterze
Śmierć Kobego Bryanta w katastrofie helikoptera była szokiem nie tylko dla świata sportu. Gdy informacja o wypadku obiegła media, w internecie zaroiło się od kondolencji i wspomnień dotyczących sportowca. Wysławiali go i płakali nad jego odejściem zarówno zwykli użytkownicy Twittera, jak i celebryci. Ale znalazła się też osoba, która ani go nie wychwalała, ani nie płakała. Dziennikarka "Washington Post" wrzuciła link do tekstu przed lat o tym, jak Kobe Bryant był oskarżony o gwałt. I się zaczęło.
Sonmez twierdzi, że otrzymała po tym tysiące wpisów i prywatnych wiadomości od internautów, w tym groźby śmierci i gwałtu. Dziennikarka, którą obserwuje 73 tys. użytkowników, pokazała na Twitterze przykłady hejterskich komunikatów, które kierowali do niej rozwścieczeni fani Bryanta. A te płynęły cały czas. Do akcji szybko wkroczył "Washington Post", który zawiesił reporterkę w obowiązkach, by przyjrzeć się jej tweetom. Redakcja oświadczyła, że wpisy Sonmez "świadczą o jej niewłaściwym osądzie, który podważył pracę jej kolegów".
Przeczytaj też: Kobe Bryant nie żyje. Słynny koszykarz zginął w katastrofie helikoptera
W efekcie Sonmez zamilkła, a jej tweety – poczynając od tego z linkiem do tekstu, który opisywał zarzuty wobec Bryanta – zniknęły. Screeny nadal jednak intensywnie krążą po Twitterze. O co chodziło w sprawie, której przypomnienie rozgniewało pogrążonych w żałobie fanów koszykarza?
Sprawa Kobego Bryanta o zgwałcenie
W 2003 Kobe Bryant został aresztowany w związku z oskarżeniem o gwałt na Katelyn Faber, 19-letniej pracownicy hotelu w Eagle w stanie Kolorado. Koszykarz przebywał tam w związku z planowaną operacją kolana.
Bryant najpierw twierdził, że nie miał z młodą kobietą nic wspólnego, a potem powiedział, że do penetracji jednak doszło – za jej zgodą. Sprawa karna została umorzona rok później, bo jak mówił prokurator, kobieta nie chciała zeznawać. Koszykarz, który był wówczas u szczytu sławy, publicznie przeprosił Faber. "Choć szczerze wierzyłem, że nasze zbliżenie było dobrowolne, rozumiem już, że ona oceniała i ocenia to inaczej niż ja".
Tak w telegraficznym skrócie brzmi historia, której przypomnienie w dniu śmierci Bryanta wywołało furię jego fanów. Dziennikarka Felicia Sonmez zamieściła wtedy link do tekstu z 2016 roku w "The Daily Beast".
Tajming
Wielbiciele Bryanta na Twitterze – a przynajmniej ci, którzy powstrzymali się od wulgaryzmów i epitetów – pisali i pytali wprost: dlaczego reporterka „Washington Post” przypomina ten tekst tuż po śmierci Bryanta? Czego oczekuje od sportowca, który już nie będzie mógł odnieść się do sprawy? Co konkretnie chce osiągnąć wyciągając na wierzch incydent z przeszłości, gdy ciało nie zdążyło jeszcze ostygnąć?
Paradoksalnie ich oburzenie i szum, jaki zrobili wokół wpisu Sonmez przyniosły skutek przeciwny do zamierzonego. Dziennikarka co prawda została zawieszona, ale decyzja jej redakcji stała się tematem samym w sobie. Inne anglojęzyczne media szybko go podchwyciły i pytają o to, jak upamiętniać ludzi wybitnych w danej dziedzinie, którzy mają ciemne karty w swojej przeszłości.
Tweet Sonmez był bowiem łyżką dziegciu nawet nie w beczce, ale oceanie miodu, który przelewał się w mediach społecznościowych po nagłej śmierci Bryanta. Czy o zmarłych należy mówić albo dobrze, albo wcale? A co jeśli nie da się o nich nie mówić, a nie są – delikatnie mówiąc – kryształowi? I czy redakcje powinny karać swoich dziennikarzy za przywoływanie niewygodnych faktów?
"Kobe Bryant nie żyje. Mówienie o jego sprawie o gwałt jest okej” – przekonuje na łamach "The Independent” Clémence Michallon. Argumentuje, że w czasach #MeToo, gdy kobiety nareszcie odważyły się mówić głośno o napaściach seksualnych, także tych, których dopuścili się znani i lubiani mężczyźni, nie można już udawać, że Bryant był tylko wybitnym koszykarzem, mężem i oddanym ojcem. "Do tego dochodzi kwestia czasu: oczywiście rozumiem, że dyskutowanie oskarżeń o gwałt godziny po czyjejś śmierci może się wydawać niesmaczne. Ale jeśli nie teraz, to kiedy?” – pyta Michallon retorycznie.
A Laura Norkin dodaje w "InStyle”, że zarówno robienie tabu z zarzutów o gwałt, jak i redukowanie życia koszykarza tylko do nich, to złe metody wspominania go po śmierci. "Najlepszym rozwiązaniem jest rozważne zaakceptowanie faktów” – argumentuje. Zwraca też uwagę, że dla części opinii publicznej nigdy nie ma właściwego czasu na wysłuchanie świadectw kobiet – ani za życia, ani po śmierci rzekomych sprawców. "Trudno jest przyjąć do wiadomości, że oprócz tylu dobrych rzeczy są też złe. Ale koniec końców to nie jest takie skomplikowane. I jest to coś, do czego będziemy musieli przywyknąć” – konkluduje dziennikarka.