"Pisanie tych scen było dla mnie ohydne". Remigiusz Mróz o szaleństwach młodości i nowej książce

Michał Jośko
Najnowsza powieść Remigiusza Mroza rozpoczęła właśnie podbój nadwiślańskich księgarni. Postanowiłem wykorzystać ową krótką chwilę, zanim pisarz zabierze się ostro za tworzenie kolejnej książki: tak więc, panie autorze szanowny, porozmawiamy o "Głosach z zaświatów", dzieciństwie, II wojnie światowej, pedofilii w Kościele, alkoholu, tatełrocku, prawach gejów i szczęśliwych zakończeniach?
Fot. Bartosz Pussak
Jakim "bombelkiem" był Remigiusz Mróz?

To zależy, o które stadium rozwoju larwalnego pytasz. "Bombelkiem" byłem wyjątkowo spokojnym – podobno nie ryczałem, nie domagałem się uwagi i sam znajdowałem sobie zajęcia, które absorbowały całą moją uwagę. W podstawówce nie sprawiałem większych kłopotów, dopiero po tym etapie nastąpiło przepoczwarzenie – pewnie o połowie rzeczy dawno zapomniałem, ale przypuszczam, że moi rodzice doskonale pamiętają (śmiech).

Zdarzyło mi się wylecieć z wycieczki za alkohol, włamać się do szkoły, coby wykraść sprawdziany, niefortunnie wziąć udział w bójkach, otrzeć się o jedno czy dwa zagrożenia z przedmiotów ścisłych i wracać do domu w stanie nieważkości… ale w gruncie rzeczy od tego przecież jest dzieciństwo. Wyszalałem się, a potem na studiach była już właściwie tylko nauka. Przy dwóch kierunkach nie miałem zresztą zbyt wiele czasu wolnego, a w pewnym momencie zacząłem przeznaczać go w całości na pisanie.

Czy rodzice chowali przed tobą jedzenie?

Nie (śmiech). Wszystkie metody wychowawcze w "Głosach z zaświatów" są wynikiem wesołej inwencji twórczej autora – a już w szczególności chowanie ryżowych deserów przez Seweryna. Ale poważnie mówiąc, chciałem, żeby Zaorski był z jednej strony naprawdę dobrym i fajnym ojcem, z drugiej jednak facetem, który nie do końca odnajduje się w tej roli.

Popełnia błędy, czasem ma po prostu dość, ale kiedy przychodzi co do czego, gotów jest rzucić się w ogień dla swoich diablic. W popkulturze często korzysta się z kalki, wychodząc z założenia, że odbiorca powinien jasno rozróżniać, co jest czarne, a co białe. Mnie zależało na tym, żeby Seweryn był postacią prawdziwą – w każdym z nas jest trochę mroku i światła, i tylko od nas zależy, jak często pozwalamy jednemu lub drugiemu nami rządzić.

Zaorski jest dobrym ojcem, ale, właśnie, potrafi schować dzieciakom Belriso, kiedy jest padnięty i po prostu potrzebuje spokoju. Jest porządnym gościem, ale bywają momenty, kiedy nie obchodzi go poczucie moralności, szczególnie w relacji z Burzą.
Fot. Bartosz Pussak
W "Głosach…" pojawia się wątek Aktion Zamość, czyli jednego z najbardziej wstrząsających epizodów II wojny światowej. Dlaczego wielu Polaków dowie się o nim dopiero z twojej książki, a nie od nauczycieli historii?

Jest sporo rzeczy, których się nie omawia w szkole, bo albo nie ma czasu, albo po prostu nie znalazły się w podręczniku czy programie nauczania. Może to i dobrze? Dzięki temu możemy poruszać te tematy w sferze popkultury i przy odrobinie szczęścia sprawić, że odbiorcy zainteresują się nimi bardziej, niż w sytuacji, gdyby spotkali się z nimi w szkole.

Wydaje mi się, że duże znaczenie ma też regionalizacja – o Aktion Zamość słyszeli na pewno wszyscy na Zamojszczyźnie, natomiast w pozostałych częściach kraju już niekoniecznie. I to mimo tego, że była to gigantyczna akcja przesiedleńcza, w ramach której ponad sto tysięcy Polaków straciło domy i musiało od nowa uczyć się życia w innym miejscu.

To tak, jakby nagle wyludnił się cały Elbląg lub Płock. A Powstanie Warszawskie? W centrum kraju mówi się o nim bardzo często, ale im dalej od stolicy, tym mniej uwagi mu się poświęca. Nie wspomnę już o tych wydarzeniach, przy których zawiniliśmy jako naród – kiedy wziąłem je na warsztat w ostatnim tomie z Wiktorem Forstem, część odbiorców spotkała się z nimi po raz pierwszy.
Fot. Bartosz Pussak
Na ile mocno interesujesz się losami swojej rodziny w czasach tamtego konfliktu zbrojnego?

Moja rodzina pochodzi z Kresów Wschodnich, więc wszelkie opowieści zawsze były przepełnione zarówno nostalgią za tą utraconą częścią Polski, jak i bólem. Najwięcej dowiedziałem się od mojej Cioci, która nie dość, że przeszła wiele i miała o czym opowiadać, to jeszcze potrafiła to robić jak mało kto.

Uciekła z okolic Równego, czyli terenów dzisiejszej Ukrainy, kiedy Armia Czerwona nadciągała ze wschodu. Udało jej się znaleźć bezpieczny przyczółek we Lwowie, a po tym, jak zjawili się tam Niemcy, nawet zapewnić sobie namiastkę normalności.

Problemy na nowo zaczęły się, kiedy Rosjanie rozpoczęli kontrofensywę i musiała uciekać do Krakowa. Podobnych historii w wielu rodzinach jest mnóstwo, a każda naznaczona jest rozpaczliwym poszukiwaniem bezpieczeństwa, które dziś jest dla nas dość abstrakcyjne.

Mnie udało się trochę z tych opowieści spisać – można łatwo do nich dotrzeć, wpisując "Walentyna Szczombrowska" w Google’u – ale niestety sporo świadectw przepadło. U mnie w rodzinie na przykład nigdy nie mówiło się o akcjach OUN-UPA.

Przez twoją nową książkę przewija się problem pedofilii w Kościele, choć zarazem odżegnujesz się od postawy antyklerykalnej. Czy wychowywałeś się w domu religijnym? Ochoczo uczestniczyłeś w mszach? A może pragnąłeś zostać ministrantem?

Zależy mi przede wszystkim na tym, żeby nie piętnować żadnej grupy i nie stosować odpowiedzialności zbiorowej. Zazwyczaj nie zamieszczam dodatkowego komentarza na ten temat, bo wychodzę z założenia, że w fikcji literackiej to się rozumie samo przez się.

Ze względu jednak na to, co dzieje, chciałem podkreślić, że wybrałem duchownego jako postać, która dopuszcza się gwałtu na dziecku tylko z jednego powodu: ponieważ tylko on dysponuje w tym miasteczku odpowiednim zaufaniem, by ojciec zostawił u niego dzieci.

Seweryn nigdy nie zdecydowałby się oddać ich pod opiekę nauczycielowi tańca lub korepetytorce. I właśnie z tego względu na duchownych ciąży znacznie większa odpowiedzialność niż na innych osobach, szczególnie w małej społeczności – niejako z urzędu otrzymują przecież gigantyczne zaufanie.

Bynajmniej więc nie chodzi o to, że jestem antyklerykałem i realizuję jakąś kampanię – przeciwnie, jestem osobą głęboko wierzącą i pisanie tych scen było dla mnie ohydne, długo dochodziłem do siebie. Z jednej strony wymagały niełatwego researchu, z drugiej wejścia w psychikę ofiary, czyli małego dziecka.

Założyłem sobie bowiem, że aby sceny niosły odpowiedni ładunek, powinienem przedstawić je właśnie z punktu widzenia tej postaci. Do tej pory pisałem o wielu rzeczach, bo stoję na stanowisku, że jeśli jakiś temat jest trudny, tym bardziej należy go poruszyć – ale chyba niczego nie pisało mi się z takimi oporami.
Fot. Bartosz Pussak
Skoro o ohydzie mowa – nic, co opisywałeś we wcześniejszych powieściach, nie poruszyło mnie aż tak bardzo… Czy pisząc "Głosy z zaświatów", planowałeś: stworzę najbardziej wstrząsającą ze swych książek?

W żadnym wypadku! Obawiam się zresztą, że nie jest najbrutalniejsza (śmiech). W "Behawioryście" rozgrywały się sceny, które właściwie wymazałem z pamięci – kiedy ktoś mi o nich przypomina, mam wrażenie, że pisał je ktoś inny.

Trochę inaczej jest w wypadku researchu poprzedzającego powstanie danej książki – jeśli przez długi czas zgłębiasz jakiś temat, zostają złogi w umyśle.

Miałem tak po trzecim tomie "Parabellum", którego akcja w dużej mierze rozgrywa się w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. Do dzisiaj pamiętam zdjęcia, które wtedy przeglądałem, wspomnienia ocalałych i inne materiały.

Ale właściwie nigdy z góry nie zakładam niczego, kiedy siadam do pustej kartki – mam przekonanie, że historia istnieje już gdzieś w podświadomości, a moim zadaniem jest tylko jej spisanie.

Stephen King od lat powtarza, że dopiero po ukończeniu danej pozycji rozumie, co chciał przekazać, jaki był motyw przewodni i co sprawiło, że poświęcił temu tyle czasu – i to chyba najlepsza definicja całego tego procesu.

Jesteś pisarzem robiącym pedantyczny wręcz "risercz". Na ile przekłada się to na bycie krytycznym konsumentem kultury? Czytając książki i oglądając filmy, sprawdzasz poziom przygotowania merytorycznego ich autorów, porównując to z innymi źródłami?

Nigdy, przenigdy tego nie robię. Wydaje mi się zresztą, że podobnie ma większość autorów, kiedy z twórcy zmieniają się w odbiorcę. Nie czytamy i nie oglądamy po to, by analizować warsztat i szukać dziur, wprost przeciwnie – robimy to, żeby trochę się rozerwać, złapać dystans wobec własnej twórczości i dobrze spędzić czas.

W pewnym sensie to też zawsze nauka, bo kiedy coś nas znuży lub wkurzy, uważamy, żeby nie wywołać podobnego efektu u odbiorcy. I w drugą stronę – jeśli coś wywoła w nas duże emocje, pragniemy sami wyzwalać je u innych.

Zgodzisz się z osobą, która zarzuci to, iż od lat rozpijasz społeczeństwo, czy raczej taką, która uzna, że propagujesz wśród Polakow konsumpcję dobrych, wyszukanych trunków, zamiast tanich destylatów z ziemniaka? Przecież słowo "whisky" pojawia się w twojej książce 27-krotnie…

Mogę się tylko cieszyć, że nie policzyłeś wszystkich przypadków występowania słowa "tequila" w serii z Chyłką. I rzeczywiście trochę wysokoprocentowego alkoholu przelewa się przez strony moich książek, ale ostatecznie jego używanie i nadużywanie nie prowadzi do niczego dobrego – Chyłka zaliczyła potężny upadek w "Rewizji", Seweryn na razie jako tako się trzyma, ale po pijaku zdążył popełnić przynajmniej kilka błędów, których na trzeźwo mógłby uniknąć. Nie zrozum mnie źle, nie chciałbym nigdy zbliżyć się do dydaktyzmu – zależy mi tylko na tym, żeby pokazywać życie takim, jakie jest.
Fot. Bartosz Pussak
Jak wielkie kwoty wypłaca ci branża muzycznej za lansowanie zespołów takich, jak Ramones, Creedence Clearwater Revival, Bachman-Turner Overdrive, Black Sabbath, Joy Division, Generation X, Dire Straits i The Cars?

Na razie zero, ale jak tylko wypiszę rachunek dla przynajmniej kilku z tych zespołów, postawię ci porządną butelkę whisky. I wiesz, zazwyczaj to jest tak, że nie planuję zawczasu, który kawałek pojawi się w danym momencie – a kiedy przychodzi co do czego, nie siedzę i nie zastanawiam się nad tym. Najczęściej po prostu sam się nasuwa, bo pasuje do klimatu. Siłą rzeczy umieszczam więc w książkach to, czego sam słucham do upadłego.

Sądzisz, że pewnego dnia ZPAV stworzy nową kategorię Fryderyków: tatełorock?

Jestem za! Szczególnie że nazwa przecież dość zgrabna, a nam w eterze przydałoby się trochę muzyki z prawdziwą duszą. Każdy kawałek w "Listach zza grobu” i "Głosach z zaświatów” z mojego punktu widzenia ją posiada, ale w gruncie rzeczy to zawsze subiektywne spojrzenie.

Zamieszczam tylko te numery, które dla mnie coś znaczą – a tak dzieje się dlatego, że z czymś mi się kojarzą. Z emocjami, przeżyciami lub osobami, które były lub nadal są dla mnie istotne.

Fakt, że dana piosenka pojawia się w tym czy innym fragmencie, pozwala mi też lepiej osiąść w głowie postaci. Nigdy wprawdzie nie pracuję przy muzyce, ale często słucham jej tuż przed napisaniem jakiegoś fragmentu.

W "Głosach…" pojawia się kwestia przyznawania praw polskim gejom. Zamierzasz pójść w ślady literatów, którzy bardzo aktywnie angażują się w dysputy społeczne, mówiąc o nich w rozmaitych środkach przekazu?

Wydaje mi się, że zabieram głos nieustannie i korzystam z najlepszego środka przekazu, jakim dysponuje pisarz – książek. Nigdy nie zaczynam powieści z założeniem, że stanie się swoistym komentarzem wobec otaczającego świata, ale często tak jest, bo sam żyję przecież wszystkim tym, co dzieje się wokół.

Dlatego w "Trawersie" pojawił się wątek uchodźców, w "Rewizji" dyskryminacja wobec Romów, w "Behawioryście" czarna wizja tego, do czego prowadzi anonimowość w internecie, w "Immunitecie" niezależność sądów i tak dalej.

W pewnym momencie tematów społeczno-politycznych zrobiło się tak dużo, że zasiadłem do pisania serii traktującej wyłącznie o polityce – "W kręgach władzy".

Liczyłem, że dzięki temu w innych cyklach będzie jej mniej, ale okazało się, że nie da się od niej uciec – właściwie cały wspomniany ostatni tom Forsta, "Zerwa", to rozprawa z polskimi grzechami.
Fot. Bartosz Pussak
Czym jest dla ciebie happy end? Twierdzisz, że twoja ostatnia książka ma szczęśliwe zakończenie, natomiast ja nie zgadzam się z tym absolutnie…

Według wielu jest to pojęcie dla mnie zupełnie abstrakcyjne (śmiech). I mają trochę racji. Rzadko zdarza się, by w moich książkach wszyscy żyli długo i szczęśliwie, bo bohaterowie, których tworzę, pędzą dla mnie całkowicie realne żywoty. Zupełnie jak prawdziwi ludzie, niektórzy skończą dobrze, inni wprost przeciwnie.

Mówiłem ci, że historia w książkach toczy się sama – i pewnie, autor teoretycznie powinien mieć na względzie, by na końcu nastąpiło jakieś katharsis, ale mnie niespecjalnie to interesuje.

Chcę opowiedzieć historię, która ułożyła mi się gdzieś w podświadomości i mnie zaciekawiła – nie kieruję się dziesięcioma przykazaniami gatunku ani pożądanymi przez niektórych schematami, nie chadzam utartymi ścieżkami.

Może dlatego w środku serii zdarza mi się ukatrupić jedną z głównych postaci – ale to chyba nic dziwnego, ostatecznie wszyscy przecież jesteśmy w trakcie umierania, tylko dla niektórych z nas ten proces jeszcze się nie zakończył.

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Filia