„Dyktatury boją się śmiechu”. Saramonowicz o tym, dlaczego napisał komedię polityczną

Michał Jośko
Na deskach Teatru Polonia odgrywana jest właśnie "Policja. Noc zatracenia" – dwuaktówka, której pierwszą część napisał w roku 1958 Sławomir Mrożek, natomiast za drugą stoi Andrzej Saramonowicz. Porozmawiajmy z reżyserem owej sztuki o tym, czy planuje wielki powrót do świata filmu, w czym przypomina Woody'ego Allena oraz czy lęka się, że pewnego poranka do jego drzwi załomocą smutni panowie.
Fot. Dorota Czoch
Jak wiele analogii widzi pan, zestawiając Polskę z roku 1958 i tę obecną?

Jest ich naprawdę sporo. Zacznijmy jednak od tego, że każdy wybitny tekst literacki zawiera prawdę ponadczasową; jedynie życie, toczące się w pewnych cyklach, raz oddala się od niej, raz przybliża.

Dziś mamy do czynienia z drugą z owych sytuacji. To, że za sztukę Sławomira Mrożka zabrałem się właśnie teraz, nie jest, oczywiście, przypadkiem – po prostu jest dziś znacznie bardziej aktualna niż przed 2015 rokiem.

Mrożek to nie Czechow czy Ibsen, nie ma u niego głębokiej psychologii postaci. Teatr to dla niego świat myśli, a nie uczuć. Dlatego w "Policji" mamy dość stereotypowe figury, które wszelako niosą idee całkiem niebłahe. I pozwalają odnaleźć nam prawdę polityczno-społeczną.


Mrożek w 1958 r. opisał aluzyjnie, a zarazem bardzo konkretnie i celnie, opresyjną dyktaturę komunistyczną. Moja "Noc zatracenia" z 2019 roku, która dopełnia przedstawienie w Teatrze Polonia, nawiązuje do jego sztuki. Nie tyle treścią, co zastosowaniem tej samej zasady budowania absurdu.

To, co zastosował Mrożek w "Policji", jest logiczną destrukcją nielogicznej konstrukcji. Nielogiczną konstrukcją jest założenie każdej dyktatury, że można coś zrealizować w stu procentach. Na przykład całkowicie zaprowadzić porządek.

I Mrożek wykazuje absurd tej iluzji, pokazując, że jeśli policji udałoby się zaprowadzić w państwie całkowity ład, to jej sens istnienia zostałby podważony. Nie byłoby powodu, by dalej istniała. Ale że policja pragnie istnieć, przeto musi znaleźć kogoś do zatrzymania, a skoro takich w kraju już nie ma, musi wydelegować kogoś z policji, by stał się przeciwnikiem władzy, zamknąć go, pilnować i dzięki temu przetrwać.

Tę samą zasadę zastosowałem w "Nocy zatracenia". Z tym, że Mrożkowską "arcypolicyjność" zastąpiłem pisowską "arcynarodowością". Obecnie rządzący karmią nas iluzją, że Polacy to wielka wspólnota narodowa nie tylko dziś żyjących, ale także poprzednich pokoleń, które stawia się nam za wzór.

Postanowiłem konsekwentnie pociągnąć tę utopię, wyszedłszy z założenia, że wszyscy członkowie wielkiej wspólnoty narodowej mają prawo głosu. I okazało się – o tym opowiada „Noc zatracenia” - że zmarli uznali, iż żywi nie zasługują na to, by być częścią wspólnoty, więc zaczęli ich z niej usuwać. Tak oto powstał naród, prawdziwie wielki, niestety, składający się wyłącznie z nieżyjących.

Brzmi to wszystko ponuro, ale zapewniam, że "Policja. Noc zatracenia" to bardzo zabawna komedia, na której widzowie śmieją się co chwilę.
Premiera sztuki "Policja. Noc zatracenia". Od lewej: Rafał Rutkowski, Maciej Wierzbicki, Katarzyna Kwiatkowska, Adam Krawczuk, Andrzej Saramonowicz, Marcin PerchućFot. Facebook.com/AndrzejSaramonowicz
Jednak w publicystyce, uprawianej regularnie w mediach społecznościowych, często nie bawi się pan w tak subtelne niedopowiedzenia. W teatrze powinno się mówić w sposób alegoryczny, natomiast w internecie walić prosto z mostu?

Sposób działania zawsze uzależniam od tego, jakie pole uprawiam. Zupełnie innego języka i formy używam w działalności artystycznej, a innego w publicystycznej. W tym drugim przypadku klarowny, często dosłowny, przekaz jest istotniejszy niż w teatrze.

Bez znaczenia, czy piszę poważnie, czy ironicznie. Dodajmy, że czasami nawet gdy piszę na serio, ludzie myślą, że to ironia; odbierają wszystko zupełnie inaczej, niż zakładałem.

Chce pan powiedzieć, że polski internauta jest głupi?

Nie, po prostu ludzie – w każdym punkcie naszej planety, nie tylko tu – mają skłonność do szufladkowania. To prosty mechanizm: ci, którym kojarzę się jako "facet od rozśmieszania", z rozpędu traktują wszystkie moje wypowiedzi jako humorystyczne.

Z podobnym problemem mierzył się np. Woody Allen, gdy zabierał się za filmy poważne. Choć wychodziło mu to naprawdę dobrze, znaczna część widowni najzwyczajniej w świecie nie potrafiła tego zaakceptować.

Albo śmiała się "na wszelki wypadek", albo reagowała na zasadzie: jesteś kolesiem od komedii, a więc rozśmieszaj nas, zamiast bawić się w drugiego Bergmana!

Oczywiście w działalności publicystycznej nie zamierzam uciekać od żartu, ironii, groteski i pastiszu, bo w naszych czasach są to znacznie lepsze nośniki myśli niż wypowiedzi górnolotne.

Mogę zresztą pozwolić sobie na dowolną formę wypowiedzi, choćby i najbardziej złośliwą, bo przecież nie pełnię - i nigdy pełnić nie zamierzam - żadnych funkcji politycznych.

Zatem wszystko, co robię, to jedynie aktywność obywatelska wynikająca z patriotyzmu. Gdy w sferze politycznej, społecznej czy obyczajowej dzieje się coś, co uważam za złe dla mojego kraju, po prostu zabieram głos.
"Policja. Noc zatracenia", reż. Andrzej SaramonowiczFot. Robert Jaworski
… głos, który niesie się znacznie mocniej, niż to, co przekazuje pan w teatrze, czyli miejscu, które odwiedza jakiś tam marginalny odsetek społeczeństwa.

Wszystko ma swe plusy i minusy: choć dzięki teatrowi nie dotrę do tak wielu osób, to mogę w nim używać innych środków. I tworzyć formy jednak do pewnego stopnia ponadczasowe.

Pamiętajmy, że publicystyka w lwiej części jest czymś bardzo doraźnym i ulotnym. Można opublikować w internecie coś, co wywoła naprawdę mocne reakcje u milionów ludzi, za chwilę jednak nikt nie będzie o tym pamiętał.

Ba, zdarza się, że czytając swój własny, stworzony jakiś czas temu, wpis na Facebooku, nie mogę przypomnieć sobie jego kontekstu. Wypowiedzi w sieci to jętki jednodniówki. Pod tym względem sztuka – o ile jest udana – żyje znacznie dłużej.

Zanim rozmowa stanie się zbyt poważna, wróćmy na moment do świata humoru – czy można śmiać się z absolutnie wszystkiego? Czy zdarza się panu stosować autocenzurę?

Lubię taki świat, z którego można drwić i nikt za to głowy nie ucina, bo to oznacza świat wolny. Rzecz jasna, każdy z nas posiada pewien wewnętrzny mechanizm - estetyczny lub/i etyczny - mówiący, kiedy powinno się odpuścić. Ja też taki mam.

Odpowiem zatem konkretnym przykładem: żyjemy w kraju, w którym respektowane są wszystkie prawa religijne katolików. W tym układzie w moim mniemaniu katolicyzm może u nas podlegać żartom w sposób całkowicie dowolny.

Gdyby jednak katolicy byli prześladowani, a bycie katolikiem narażałoby na szyderstwa, pogardę lub przemoc, uważałbym, że z tej przestrzeni duchowo-społecznej aktywności żartować się nie godzi. Bowiem śmianie się z tego, co słabe i tłamszone, jest niegodne człowieka przyzwoitego.

Czy uwzględniając sytuację w Polsce i trzymając się pańskich zasad, można żartować np. na temat społeczności LGBT?

Od kilku lat z powodu obskuranckiej aktywności Kościoła Katolickiego i partii prawicowych środowiska LGBT podlegają nie tylko publicznemu ostracyzmowi, ale stosowane są wobec nich instytucjonalne akty przemocy.

To jest nikczemne i naprawdę wstydzę się, że w takim kraju przyszło nam teraz żyć. Dlatego m.in. walczę o przywrócenie ładu demokratycznego i honorowanie praw mniejszości. I wierzę, że to kiedyś nastąpi.

A wówczas – o ile środowiska LGBT będą się cieszyły pełnią praw – to zgodnie z moim poglądem będzie można się z nich śmiać do woli.
"Policja. Noc zatracenia", reż. Andrzej SaramonowiczFot. Robert Jaworski
Na razie skupia się pan na innych postaciach. Weźmy na tapetę jeden z ostatnich wpisów na pańskim Facebooku, gdzie Andrzej Duda jest porównywany do… kartofla. Gdybyśmy żyli w dyktaturze, pewnego poranka w pańskie drzwi mogliby załomotać kolbami smutni panowie.

Po pierwsze: nie piszę nigdzie, że Andrzej Duda i kartofel to jedno i to samo. Na moim portalu znalazł pan jedynie obok siebie dwie fotografie: Andrzeja Dudy i ziemniaka. To wszystko.

I to pan w swoim umyśle i wrażliwości odnalazł podobieństwa między twarzą prezydenta a powierzchnią ziemniaczanej bulwy. Sądząc z lajków i udostępnień podobne podobieństwo odnalazło jeszcze kilka tysięcy innych ludzi.

Po drugie: owszem, dyktatury boją się wesołości, czego najbardziej dobitnym przykładem była sytuacja w XVI-wiecznej Rosji, gdzie zarządzono zakaz śmiechu w miejscach publicznych (notabene: to mówi naprawdę wiele o naszych wschodnich sąsiadach aż po dziś dzień).

Po trzecie: dyktatury dostosowują sposób działania do aktualnej sytuacji. Dokręcają śrubę na tyle, na ile trzeba. Dziś w Polsce opór społeczny jest naprawdę znikomy, więc nie ma po co zamykać za memy.

Ale jeśli PiS będzie tracił poparcie społeczne i jego funkcjonariusze poczują, że władza może im się wymknąć z rąk, być może będą zamykać nawet za internetowe żarty.

Zobaczymy za kilka miesięcy - kiedy sondaże Andrzeja Dudy będą maleć, a zaczną rosnąć jego konkurentom do urzędu prezydenta - czy władza zacznie zamykać za zestawianie zdjęć polityków i warzyw.

Zaczyna się snucie kasandrycznych wizji, w których przyszłość naszego kraju spływa krwią?

Zawsze lepiej pomylić się z radykalną wizją niż przespać symptomy radykalnej przyszłości.

Poza tym prawdziwą katastrofą nie jest pojawienie się wirusa. Katastrofa następuje wtedy, gdy ten się pojawia, a nie ma szpitali zakaźnych, ponieważ ktoś je zlikwidował, uznając za zbędne, bo przecież uznano za niemożliwe, by wirus się pojawił.

Przypominam, że w ciągu zaledwie paru lat zniszczono w Polsce fundamenty państwa demokratycznego. Zepsuto najważniejsze instytucje oraz mechanizmy, które służą autoregulacji systemu – Trybunał Konstytucyjny został zgwałcony i przestał pełnić swoją funkcję, władza polityczna przejmuje sądy, także prokuratura jest od niej zależna, zaprzecza się niezależności Sądu Najwyższego, jesteśmy w wielkim konflikcie z Unią Europejską.

Wzrasta wewnątrznarodowa nienawiść i przyzwolenie na agresję, władza już całkiem bezwstydnie czerpie z endeckiego rezerwuaru pojęć i zachowań politycznych, a realną władzę sprawuje człowiek, który nie pełni żadnej funkcji formalnej, bo jest wyłącznie szeregowym posłem i prezesem jednej z partii politycznych.

Choć wszystko to jest i absurdalne, i spełnia znamiona systemu dyktatorskiego, to jednak spora część Polaków godzi się na taką Polskę. Stworzono im poczucie stabilizacji, nasycono wulgarnie pojmowaną godność narodową i ci ludzie nie potrafią już dostrzec, że wszystko, co ich teraz cieszy, jest zbudowane na piasku i w każdej chwili może runąć.

A ja myślę, że na razie jest w Polsce stabilnie i dobrze, bo PIS-owi i jego funkcjonariuszom jest stabilnie i dobrze. Lecz wyobraźmy sobie sytuację, że naród przestaje głosować zgodnie z oczekiwaniami tej partii.

Czy politycy, którzy w dnia na dzień przyzwyczajają się do władzy absolutnej, zgodzą się na jej dobrowolne oddanie? Na podstawie ich dotychczasowych zachowań można uznać za wielce prawdopodobne, że jednak będą chcieli zachować swe stanowiska, apanaże i przywileje. I że będą się bali konsekwencji oddania władzy, bo sprawowali ją łamiąc prawo i mają tego świadomość.

Przypominam, że gdy w roku 2014 Ukraińcy postanowili przeciwstawić się władzy, to w ciągu jednego dnia zastrzelono kilkadziesiąt osób. Jak do tego doszło? Otóż znalazł się mechanizm polityczny, który zezwolił na zabijanie niepokornych obywateli, lecz zabrakło mechanizmu instytucjonalnego (niezależności innych ośrodków władzy od prezydenta), który mógłby zablokować zbrodnicze decyzje.

Równowaga niezależnych od siebie instytucji państwa, która zwykłemu Kowalskiemu może się kojarzyć z bałaganem i słabością państwa, jest najlepszą dla tego Kowalskiego gwarancją, że w chwili dziejowej zawieruchy państwo nie złamie go jak zapałkę. To trzeba Polakom nieustannie uświadamiać.
"Policja. Noc zatracenia", reż. Andrzej SaramonowiczFot. Robert Jaworski
Wracając do walki o lepszą Polskę: toczy ją pan m. in. w teatrze i na Facebooku, lecz nie używa w tym celu dziesiątej muzy. Nie kusi powrót do świata filmu? Obraził się pan na kino?

Nie obraziłem się w żadnym wypadku. Po prostu moimi aktywnościami zawodowymi zawsze kieruje wewnętrzna satysfakcja. Gdy na pewnym etapie życia bawiło mnie tworzenie filmów dla szerokiej publiczności, robiłem to.

Jednak w pewnym momencie poczułem zmęczenie i uznałem, że chcę napisać powieść, później kolejną, a teraz zapragnąłem spróbować sił w reżyserii teatralnej. To nie są wybory z konieczności, tylko z wewnętrznej wolności.

Należę do osób lubiących podróże w coraz to nowe miejsca. Nie jestem człowiekiem, który raz pojechał do Ciechocinka i gdy uznał, że jest tam fajnie, w kółko wraca do tego miasta.

Zaznaczmy, że mówię tu o podróżowaniu w ujęciu metaforycznym, dotyczącym aktywności zawodowej, artystycznej czy intelektualnej. Bo akurat jeżeli chodzi o podróżowanie w realu, wolę bywać w miejscach, w których już byłem i było mi w nich dobrze.

Wracamy znów do kwestii szufladkowania. Mnóstwo osób nie wie, kim tak naprawdę jest ten Saramonowicz. Reżyserem filmowym? Pisarzem? Publicystą? A może reżyserem teatralnym? Albo dramaturgiem?

Lecz to ich problem, ja nie czuję żadnej potrzeby dodefiniowywania się. Chcę robić różne rzeczy, w zależności od tego, na co mam ochotę w danym momencie. I powiem, że teraz coraz mocniej tęsknię za filmem i najprawdopodobniej do tego wrócę.

Czy znów będzie to coś, co ma bawić masy?

Korci mnie, by zabrać się za kino artystyczne. Ale zaraz potem przychodzi otrzeźwienie, bo uświadamiam sobie, jak mocno Polski Instytut Sztuki Filmowej powiązany jest dziś z obecną władzą, i jak małe szanse na dotację ma obecnie ktoś, kto ma poglądy zbliżone do moich.

Taki przekaz dostałem zresztą w trakcie prywatnej rozmowy od osoby pełniącej wysoką funkcję w strukturach pisowskiej nomenklatury: "nie dziw się, że nie będziesz dostawał pieniędzy na swoje filmy, książki czy sztuki, skoro jesteś przeciwko nam". Tak więc pozostaje mi kino komercyjne, wolnorynkowe.

Nie łapie się pan na myśleniu, że Andrzej Saramonowicz mógłby zostać ambitniejszą odmianą Patryka Vegi? Przecież ten drugi udowodnił, że można stworzyć film kasowy film, który opowiada o świecie polityki.

Zacznijmy od rzeczy elementarnej: Patryk Vega nie ma jakichkolwiek ambicji objaśniania świata widzom, edukowania ich. Ma wyłącznie ambicję zarabiania pieniędzy.

Nie widzę w tym nic złego, ale to jest ważne uściślenie, które pokazuje różnice między nami. U Vegi mamy do czynienia z chłodną kalkulacją i żerowaniu na portfelach osób, które nie poszukują żadnych wyzwań intelektualnych.

Zależy im raczej na utwierdzaniu w ich wcześniejszych zabobonach i podtrzymywaniu stereotypów, które ich konstruują duchowo, intelektualnie i obywatelsko. I Patryk Vega im to dostarcza.

Fenomen tego reżysera oparty jest na wyłuskiwaniu tematów chwytliwych w danym momencie i ogrywaniu ich w sposób możliwie oczywisty i prosty, a "człowiek masowy", który ogląda jego filmy, ma się jedynie utwierdzić w przekonaniu, iż myśli słusznie, a nie dowiedzieć czegoś nowego, a tym bardziej czegoś niepokojącego dla słodkiego stanu złudnej pewności, że "świat jest właśnie taki, jakim go widzę".

Gdybym myślał o robieniu kina komercyjnego, to oczywiście, zgodnie z samą jego definicją, myślałbym także o zarabianiu, ale za żadne skarby nie chciałbym, aby punkt wyjścia wyglądał jak u Patryka: że szukam nośnych wątków i ogrywam je, operując w przestrzeni intelektualno-duchowej na poziomie "Faktu" albo "Super Expressu".

Uważam zresztą, że można odnosić w polskim kinie sukcesy finansowe, tworząc rzeczy o niebo lepsze, niż plotkarskie, bazujące na taniej sensacyjności, opisy świata. Udowodnił to doskonale Wojtek Smarzowski w "Klerze”.
"Policja. Noc zatracenia", reż. Andrzej SaramonowiczFot. Robert Jaworski
Dlaczego polityka jest tematem, który tak rzadko udaje się ograć w przestrzeni kina masowego?

Twórcy boją się zabierać za taką tematykę, gdyż i w Polsce, i na świecie, filmy kinowe są strefą wysokiego ryzyka. To właśnie dlatego królują tam głównie powtórki, ogrywanie bezpiecznych patentów-pewniaków, które już kiedyś zadziałały i zarobiły odpowiednio dużo pieniędzy.

Na szczęście w ostatnich latach mamy do czynienia z niesamowitym wręcz rozwojem branży serialowej. Wydaje mi się, że to przestrzeń, która jest najlepszym miejscem do robienia fermentu. Niestety, bardziej na świecie niż w Polsce.

Lecz jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek zleciłby mi napisanie scenariusza mówiącego o polityce, to chciałbym zrealizować ten projekt jako serial właśnie.

A może warto byłoby pomyśleć o karierze międzynarodowej? Proszę pomyśleć: niczym Mrożek emigruje pan na Zachód, odnosi kolejne sukcesy z dala od Polski i umiera spełniony, osiągnąwszy sędziwy wiek, w pięknej Nicei…

Przede wszystkim Mrożek opuścił kraj jako 33-latek. Jestem starszy, tak więc byłoby to znacznie trudniejsze… No i chyba po prostu nie nadaję się na emigranta.

Jestem człowiekiem głęboko zanurzonym w naszej kulturze i języku, a ten ciągle poza naszymi granicami funkcjonuje niczym jeden z martwych języków starożytności: nikogo nie obchodzi. Siłą rzeczy muszę być zatem patriotą polszczyzny. Dlatego zostanę.

Nie boi się pan używać słowa "patriota"? Przecież ma dziś naprawdę różne konotacje…

Wiem, że znaczenie wielu słów się w pisowskiej Polsce uległo świadomemu zafałszowaniu. To zresztą kolejny dowód, że mamy do czynienia z systemem autorytarnym – dyktatury doskonale wiedzą, że kto panuje nad językiem, ten panuje nad umysłami.

Dlatego stojąca dziś u steru prawica już dawno zadbała o zbudowanie odpowiednich schematów pojęciowych, wprowadzenie „atrakcyjnej” dla populistycznego elektoratu narracji.

Proszę zwrócić uwagę na słowa takie, jak "zdrada", "żołnierz", "ofiara” – nadano im najwyższy priorytet znaczeniowy. Ale niby dlaczego generał ma być lepszym wzorem patrioty niż wybitny naukowiec?!

Dlaczego większym patriotą miałby być major Henryk Sucharski, komendant Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte, a nie na przykład Eugeniusz Kwiatkowski, inicjator rozbudowy Gdyni i twórca COP, czy Maria Curie-Skłodowska? Dlaczego na nich nie buduje się dziś współczesnego mitu polskiego?

Tak więc: jak najbardziej czuję się patriotą, choć pod tym pojęciem rozumiem coś zupełnie innego, niż wmawia Polakom obecna władza. Sentymentalny matrix, który gloryfikując wypraną z prawdy historycznej polską przeszłość, zaprzęga do współczesnej walki politycznej, opartej na wewnątrzwspólnotowej nienawiści, nie jest dla mnie patriotyzmem, ale jego zaprzeczeniem.

Po stu latach nadal w naszym kraju wciąż pokutują echa sporu pomiędzy Józefem Piłsudskim a Romanem Dmowskim. U pierwszego nacjonalizm miał charakter państwowy. Zakładał inkluzywność polskości, nie miał być wspólnotą krwi, lecz dusz, czyli kultury.

A przede wszystkim odwoływał się do realizmu geopolitycznego, którego fundamentem miał się stać republikański kompromis. Polacy, Rusini, Białorusini, Ukraińcy, Litwini i Żydzi mieli budować wielką Rzeczpospolitą, działając w sposób partnerski.

Była w tym utopia, nie przeczę, ale utopia szlachetna, co więcej: wydarzenia kolejnych dekad pokazały, że brak takiego państwa doprowadził do cierpień każdy z wyżej wymienionych narodów zamieszkujących tereny dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

Natomiast Dmowski chciał nacjonalizmu plemiennego, w którym etnos polski ma rolę prymarną, natomiast cała reszta musi się temu ślepo podporządkować.

Jego polskość objawiała się wykluczeniami ze wspólnoty, a strażnikiem owej genetycznej polskości miała stać się nienawiść do obcych. I niestety, PiS realizuje dziś tę myśl na zgubę całej polskiej wspólnoty.

Dlaczego więc nasze elity władzy lubują się w podtrzymywaniu kultu Marszałka?

W kręgach dzisiejszej władzy modne jest wymachiwanie portretami Piłsudskiego. Marszałek stał się postacią ikoniczno-koszulkową, takim nadwiślańskim pop-kulturowym Che Guevarą.

Lecz jeżeli przyjrzymy się realnym działaniom PiS-u, to zobaczymy, że ta partia realizuje politykę neoendecką, ograniczającą wspólnotę, a nie ją rozszerzającą; politykę, z której wyłącznie Dmowski byłby dumny. Piłsudski rozpędziłby ich wszystkich na cztery wiatry.