"Podążam za pieniędzmi". Dziennikarz zdradza kulisy śledztwa – tak kradli lokalni działacze PiS

Anna Dryjańska
– Anna Zalewska kilka razy publicznie zaprzeczała, jakoby wiedziała o kradzieżach we wrocławskim PCK. Ale z drugiej strony wypiera się również znajomości z Jerzym G., którego zachwalała przy różnych okazjach, w tym w jego kampanii wyborczej. Teraz udaje, że nie mieli ze sobą nic wspólnego – mówi Jacek Harłukowicz z wrocławskiej "Gazety Wyborczej", który od ponad 2 lat prowadzi śledztwo ws. afery PiS – PCK.
Czy posłanka PiS Anna Zalewska była świadoma, że część pieniędzy na jej kampanię wyborczą w 2015 roku pochodziła z kradzieży? Nie wiadomo czy prokuratura w ogóle ją zapytała o aferę w PCK. fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Od czego zaczęło się śledztwo dziennikarskie "Gazety Wyborczej" w sprawie afery PiS – PCK?

Jacek Harłukowicz: Od plotek. Na początku 2017 roku we Wrocławiu i to w gronie samych polityków PiS, usłyszeć można było, że w zarządzanym przez ich partyjnych kolegów dolnośląskim oddziale Polskiego Czerwonego Krzyża źle się dzieje. Początkowo mowa była po prostu o nieprawidłowościach.

Gdy zacząłem to sprawdzać, badać i rozmawiać z różnymi zatrudnionymi tam ludźmi, okazało się, że oddział jest regularnie okradany. Niedługo potem zacząłem słyszeć, że pieniądze z tych kradzieży mogą być później pompowane w kampanie wyborcze polityków PiS. Wszystko zaczęło się składać w konkretny obraz. I dziś wiemy, że to nie były wyłącznie plotki.


A skąd się wzięły? Bo sam proceder trwał już wtedy przecież od kilku lat…

W 2016 r. do PCK przyszła nowa główna księgowa. Kobieta szybko zorientowała się, że oddział jest okradany. Dziś, z ustaleń śledczych wiemy, że co najmniej od marca 2013 r. Poinformowała o tym krajowe władze PCK, które do dolnośląskiego Czerwonego Krzyża przysłały kontrolę. Lawina ruszyła, a na mieście zaczęły pojawiać się plotki, że niebawem wybuchnie bomba. To, że sprawa wyjdzie na światło dzienne, było już tylko kwestią czasu.

Udało mi się nawiązać kontakt z Bartłomiejem Ł.T., który w PCK był prawą ręką ówczesnego dyrektora Jerzego G. czynnego radnego sejmiku województwa z ramienia PiS i współpracownika Anny Zalewskiej. Spotkaliśmy się kilka razy. Podczas jednej z rozmów zwyczajnie pękł. Przyznał, że brał udział w wyprowadzaniu pieniędzy. Opowiedział mi, jak do tego dochodziło i kto w całej sprawie pociągał za sznurki.

Zacznijmy od "jak".

Pieniądze wyprowadzano na trzy sposoby.

Pierwszy to fizyczne wyciąganie ubrań z kontenerów i sprzedawanie ich w zaprzyjaźnionych lumpeksach, a potem przywłaszczanie sobie zdobytych w ten sposób pieniędzy.

Drugi to wyprowadzanie pieniędzy poprzez założoną przez prezesa PCK Rafała Holanowskiego Fundację Supra. Płacono jej m.in. za opróżnianie kontenerów na rzecz PCK, a w rzeczywistości do ich opróżniania wysyłani byli pracownicy Czerwonego Krzyża.

Trzecim sposobem było zakładanie firm – słupów na szeregowych pracowników PCK. Firmy te również wynajmowane były do opróżniania kontenerów, z których przywłaszczały sobie część ubrań.

Łączne straty dolnośląskiego oddziału Polskiego Czerwonego Krzyża z tego tytułu wycenione zostały na nie mniej, niż 3 mln zł. Przejdźmy do "kto".

Mózgiem operacji był wspomniany już Jerzy G., polityk PiS, dyrektor PCK i prawa ręka Anny Zalewskiej, na konto kampanii której mój pierwszy rozmówca Bartłomiej Ł.T. wpłacił w 2015 roku 7 tysięcy złotych. Jak mi powiedział, zrobił to na polecenie właśnie Jerzego G., pobierając środki z konta jednej firm – słupów, służących do okradania PCK.

W akcie oskarżenia śledczy zwracają jednak uwagę, że jego działalność nie byłaby możliwa, gdyby nie pomoc zarządu oddziału: prezesa Rafała Holanowskiego (to ten od Supry) i wiceprezesa Piotra B., wówczas posła PiS i szefa wrocławskich struktur tej partii.

Jak wyliczyła prokuratura sam tylko Piotr B. na procederze okradania kontenerów "zarobić" miał co najmniej 126 tys. zł. Bartłomiej Ł.T. opowiadał mi, że na tyłach jednego z hoteli przekazał posłowi Piotrowi B. kopertę z 7 tysiącami złotych. Były potrzebne na wydrukowanie jego materiałów wyborczych. Powtórzył to w prokuraturze, a ta oskarżyła byłego posła m.in. o przyjmowanie środków, co do których miał świadomość, że pochodzą z przestępstwa.

Udało nam się dotrzeć do drukarni, w której Piotr B., z pominięciem przepisów, zamówił druk wyborczej gazety. Zapłacił za nie osobiście, a powinien sfinansować je ze środków funduszu wyborczego.

W najnowszym tekście pisze pan, że u zamieszanego w sprawę biznesmena Rafała Holanowskiego pracowała Mirosława Stachowiak–Różecka, późniejsza posłanka PiS, a także jej mąż. Czy mieli jakiś udział w przekręcie?

Pracowała. A jej mąż był na samym początku jej powstania pracownikiem Fundacji Supra. Ale żadne informacje, na które natknąłem się podczas ostatniego 2,5 roku nie wskazują, by byli oni w jakikolwiek sposób zaangażowani w tą sprawę.

A Anna Zalewska? Czy wiedziała, że część pieniędzy na jej kampanię wyborczą pochodzi z kradzieży?

Nie wiem. Możliwe, że była tego nieświadoma. Anna Zalewska kilka razy publicznie zaprzeczała, jakoby wiedziała o kradzieżach we wrocławskim PCK. Ale z drugiej strony wypiera się również znajomości z Jerzym G., którego zachwalała przy różnych okazjach, w tym w jego kampanii wyborczej. Teraz udaje, że nie mieli ze sobą nic wspólnego. Mieli, a zaprzeczając tej znajomości pani eurodeputowana, mówiąc delikatnie, mija się z prawdą.
Co polityczka PiS powiedziała na ten temat prokuraturze?

Przede wszystkim nie wiadomo, czy prokuratura w ogóle ją o cokolwiek zapytała. Z aktu oskarżenia, który liczy prawie 190 stron, to nie wynika. Od miesięcy próbuję uzyskać informację od organów ścigania czy i kiedy przesłuchają Annę Zalewską. Bo o tym, że prokuratura miała takie plany informowała jeszcze w grudniu 2018 r. Potem każde moje pytanie, czy do takiego przesłuchania doszło, zbywane było formułką o "nieujawnianiu informacji mogących zakłócać przebieg postępowania", "z uwagi na dobro śledztwa" etc.

Co ciekawe, nazwiska Anny Zalewskiej, próżno również szukać na dołączonej do aktu oskarżenia liście świadków, o przesłuchanie których prokuratura wnosi podczas procesu. Są na niej małżonkowie, rodzice, a nawet rodzeństwo oskarżonych. Ale z jakiegoś powodu nie ma tam politycznej patronki Jerzego G., na kampanię której wpłacone zostały pieniądze ukradzione z PCK.

Jak pan ocenia śledztwo ws. przekrętu PiS we Wrocławiu?

Cieszę się, że po 2,5 roku prokuratura wreszcie doszła do wniosków, które już 2,5 roku temu przedstawialiśmy w "Gazecie Wyborczej". Szkoda jednak, że jej pracownicy nie byli zainteresowani wątkiem przeznaczania ukradzionych pieniędzy na finansowanie kampanii wyborczych polityków PiS. Dysponują przecież potwierdzającymi to zeznaniami samych oskarżonych.

To w PCK była zresztą wiedza powszechna. Członek władz krajowych Czerwonego Krzyża mówił mi w 2017 r., że nieoficjalnie już wtedy słyszał, jakoby w 2015 r. na kampanię PiS-u we Wrocławiu miało pójść co najmniej 50 tys. zł. W toczącym się przed sądem we Wrocławiu innym procesie Romuald Ściborski mówił np., że posiada wiedzę, jakoby ze środków PCK sfinansowana została kampania wyborcza Bogdana Święczkowskiego, dziś prokuratora krajowego, który w 2011 r. walczył o mandal poselski na Dolnym Śląsku, w okręgu wałbrzyskim.

Postępowanie toczyło się też wyjątkowo ślamazarnie i trudno nie oprzeć się wrażeniu, że miało to związek z kalendarzem wyborczym. Akt oskarżenia miał być gotowy jeszcze przed wyborami samorządowymi, potem nie powstał w roku 2019, kiedy wybieraliśmy posłów najpierw do Parlamentu Europejskiego, a następnie krajowego. Kilka razy zmieniał się prowadzący je prokurator–referent.

Dlaczego?

Z mojej wiedzy wynika, że raz o odsunięcie od jego prowadzenia poprosić miała prokuratorka mająca dość wywieranych na nią nacisków. To była prokurator na delegacji z prokuratury rejonowej do okręgowej. I choć były to informacje nieoficjalne, to rzeczywiście w pewnym momencie nie tylko przestała zajmować się wyjaśnianiem sprawy przekrętów w PCK, ale jej delegacja do prokuratury wyższego rzędu, co należy przecież rozumieć jako zawodowy awans, została cofnięta.

To ta prokurator miała usłyszeć od swoich przełożonych, by z formułowaniem pewnych zarzutów wstrzymała się do zakończenia wyborów samorządowych.

Czy pana zdaniem w akcie oskarżenia prokuratura uwzględniła wszystkie wątki afery?

O finansowaniu kampanii mówili w prokuraturze świadkowie, których zeznania zostały przez śledczych zakwalifikowane jako "spójne, wiarygodne i znajdujące oparcie w zgromadzonym materiale dowodowym". Myślę, że ta sprawa absolutnie powinna zostać wyjaśniona.

Moje źródła powtarzają to, co dziennikarzom "Washington Post" mówiło przy aferze Watergate ich "głębokie gardło": follow the money (ang. podążaj za pieniędzmi – red.). No to podążam.

Mam już dowody na to, że osoby, które zdaniem prokuratury zaangażowane były w okradanie dolnośląskiego oddziału PCK, finansowały również kampanię jednego z kandydatów w ostatnich wyborach samorządowych. Oczywiście nie za darmo. Niebawem opiszę tę sprawę w "Gazecie Wyborczej".