Słynny epidemiolog nie owija w bawełnę. "Zakażonych w Polsce może być nawet 1500 osób"
To ma sens na początku epidemii, tak jak zrobił to Tajwan, czyli trzy dni po ogłoszeniu choroby. My wpuściliśmy wirusa. Takie restrykcyjne działania powinny być podjęte na początku – tak ostatnie działania rządzących ws. walki COVID-19 ocenił dr n. med. Paweł Grzesiowski. Słynny ekspert w dziedzinie profilaktyki zakażeń dodał również, że w Polsce "nie podołamy, gdy zostanie zakażonych tysiąc osób w tydzień".
Czytaj także: "Jak wysłanie żołnierzy z pięściami na czołgi". Była posłanka PiS ujawnia chaos ws. koronawirusa
Działania władz spóźnione?
Znany lekarz daleki był jednak od zachwytów nad krokami dopiero 13 marca podjętymi przez rządzących, takimi jak zamknięcie granic. – Uważam, że zamykanie granic ma sens na samym początku epidemii. Czyli, jeśli mielibyśmy nie wpuścić wirusa do kraju, wtedy ten zakaz przyjazdów powinien mieć miejsce – tak, jak zrobił Tajwan – na samym początku. Dosłownie trzy dni po ogłoszeniu nowego wirusa w Chinach, już był Tajwan przygotowany do zamknięcia granic. I dziś Tajwan w ogóle nie ma przypadków. Jest poniżej 50 zachorowań – wyjaśniał.Doktor Grzesiowski zwrócił uwagę, iż Tajwańczycy mieli wcześniej podobne doświadczenia, tymczasem w Polsce mogła istnieć obawa o reakcje na decyzję o zamknięciu granic, gdy obywatele nie czuli jeszcze zagrożenia.
– W Polsce nie było takiej sytuacji w historii jeszcze, nie było takiej epidemii i podjęcie decyzji, kiedy wszystkie kraje mają otwarte granice, że Polska nagle blokuje te granice, byłoby bardzo prawdopodobnie źle przyjęte. Rozumiem, że tego rodzaju decyzje pierwszy raz w historii podejmuje się bardzo trudno – mówił gość Radia ZET.
Czytaj także: Kidawa-Błońska z ważnym przesłaniem do Polaków. "Zmieniło się życie każdego z nas"
Doktor Grzesiowski komentował także fakt, iż w Polsce robi się badania pod kątem zakażenia koronawirusem tylko tym, u których widoczne są już objawy oraz osobom z konieczności skierowanym na kwarantannę, a pozostali Polacy mogą żyć w nieświadomości ewentualnego zakażenia. – W rzeczywistości zakażonych może być nawet 1500 osób – ocenił ekspert.
– Nie jest aż tak ważne, ile osób zachoruje. Ważne jest, w jakim to się stanie czasie. Jeśli w tydzień będziemy mieli tysiąc osób wymagających respiratora, nie ma szans, żebyśmy podołali temu, bo nie ma takich… takiej pojemności systemu ochrony zdrowia. Jeśli ten tysiąc zachoruje w trzy tygodnie, nie będzie przypadków braku możliwości przyjęcia pacjenta na oddział intensywnej terapii – dodał.
Tak Polska walczy z COVID-19
W niedzielnie popołudnie oficjalne statystyki mówiły, iż w Polsce jest 119 osób, u których potwierdzono zakażenie koronawirusem. Troje pacjentów zmagających się z COVID-19 zmarło. Co oznacza, iż obecnie współczynnik śmiertelności w Polsce jest na poziomie ponad 2,5 proc. Wbrew sugestiom z sobotniej konferencji rządu Mateusza Morawieckiego i głównego inspektora sanitarnego Jarosława Pinkasa, w Polsce nie ma jeszcze osób wyleczonych.Nasilają się też emocje wokół tego, iż polskie władze nie biorą przykładu z niemieckich sąsiadów, którzy wykonują testy na koronawirusa na szerszą skalę i co prawda w statystykach widnieje aż 4585 zakażonych, ale w zamieszkanym przez 83 mln ludzi państwie zmarło jedynie 9 pacjentów. Co oznacza, że współczynnik śmiertelności w Niemczech wynosi zaledwie 0,2 proc.
Czytaj także: Niemcy pokazują, jak walczyć z koronawirusem. Testy mają nawet w wersji drive-thru
Wszystko wskazuje na to, iż nie jest to przypadek, gdyż podobnie sytuacja ma się w Korei Południowej, gdzie postawiono na daleko idące upowszechnienie testów. Dzięki temu udało się wychwycić 8086 zakażonych, ale walkę z chorobą przegrało tylko 76 z nich, czyli 0,9 proc..
Eksperci wskazują, iż podejście niemieckie i koreańskie pozwala na wyłapanie przypadków COVID-19 u ludzi młodych, którzy często nie wykazują objawów koronawirusa, ale mogą go przekazywać osobom starszym i z obniżoną odpornością, dla których choroba może być śmiertelna.
źródło: Radio ZET