Modna pandemia. Ewa Minge wyjaśnia, co polska "odzieżówka" robi w ramach walki z koronawirusem
Potrzebujesz dowodu na to, że branża modowa może odpowiadać na istotne zapotrzebowanie społeczne? Proszę bardzo: oto projektantka, która w obliczu pandemii koronawirusa zaczęła szyć darmowe maseczki ochronne. Porozmawiajmy o tym, dlaczego inne firmy odzieżowe nie poszły jej śladem, choć zrobiły to tysiące "zwykłych" Polaków, a także o zarabianiu na ludzkich tragediach i największych w aktualnych zagrożeń dla świata (od masowego bezrobocia, po falę samobójstw).
Trzy tygodnie temu moja firma zamarła. Wstrzymano odbiory zamówień na kolekcję wiosenno-jesienną, którą w normalnych warunkach wysyła się do kontrahentów pomiędzy styczniem a marcem.
W tym samym okresie powinniśmy już także szyć kolekcję jesień-zima, jednak wobec zaistniałej sytuacji również te zamówienia nie zostały potwierdzone. Firma czeka w gotowości, mamy odpowiednie moce przerobowe i... nie dzieje się nic.
Około 80 procent mojej produkcji stanowi eksport; głównie na rynek włoski, bądź też przez Włochy dalej w świat. Gdy ten kraj "stanął" z powodu pandemii koronawirusa, wszystko zmieniło się o 180 stopni.
Mówimy o momencie, w którym Polska była jeszcze pozornie bezpieczna, wielu naszych rodaków żyło w błędnym przekonaniu, że u nas po prostu nie może dojść do masowych zachorowań; śmiało się, że przecież nie jesteśmy takimi kretynami, jak Włosi.
Zaznaczmy: owszem, na Półwyspie Apenińskim popełniono całe mnóstwo błędów, a spora część tamtejszego społeczeństwa podchodziła do zagrożenia koronawirusem na luzie, w sposób mało poważny. Jednak Włosi naprawdę nie są kretynami. Mówię to jako osoba, która od wielu lat pracuje i pomieszkuje w ich kraju.
A więc co legło u podstaw tak dramatycznego rozwoju pandemii?
Z jednej strony chodzi o coś, co nazywam bliskością kropelkową: to ludzie bardzo otwarci, towarzyscy i rodzinni. Kochają biesiadowanie, a na powitanie nader chętnie przytulają się i całują. A więc warunki wręcz idealne dla rozmaitych wirusów.
Jednak do aż tak dramatycznego rozwoju wypadków przyczyniła się również... branża modowa. Dlaczego największym ogniskiem tej pandemii stał się akurat Mediolan? Odpowiedź jest prosta – przecież kilka tygodni temu w tym właśnie mieście odbywały się rozmaite targi odzieżowe i obuwnicze. Wie pan: dziesiątki tysięcy ludzi stłoczonych w halach i restauracjach, w tym mnóstwo kontrahentów, którzy przylecieli z Chin...
Był to początek czegoś, na co do niedawna z polskiej perspektywy patrzyło się ze zdziwieniem. Bagatelizowało się sytuację, bo przecież nasz rynek hulał. Tymczasem nie minęło wiele czasu, a wielkie problemy dotarły i nad Wisłę; zaczęło się zamykanie sklepów i galerii handlowych, do tego doszło mocne wygaszanie sprzedaży internetowej...
Ależ taki właśnie był mój pierwszy odruch: wysłałam moje dziewczyny na urlopy. Jednak prędko uznałam, że nie tędy droga. Pracownice były przerażone – niektóre z nich są ze mną od początku istnienia firmy, czyli od trzydziestu lat i w tym czasie nie zaliczyłyśmy jakiegokolwiek przestoju. Nigdy wcześniej nie pojawiła się obawa o to, że zabraknie pracy i będzie trzeba zwijać interes.
Najgorsze w takim momencie byłoby bezczynne siedzenie w domu, gapiąc się w sufit i martwiąc, co przyniesie jutro. W dramatycznych sytuacjach zawsze trzeba zrobić absolutnie wszystko, aby odciągnąć myśli od problemów. Zwłaszcza w przypadku, gdy można zrobić coś konstruktywnego, naprawdę dobrego dla społeczeństwa.
Owe trzy tygodnie temu dostawałam sygnały, że włoska opieka zdrowotna nie wyrabia, że brakuje dosłownie wszystkiego, włączając w to maseczki ochronne. Zaczęłam obawiać się, że do podobnych rzeczy może dojść i u nas. Niestety, nie myliłam się.
Zaczęłam więc obdzwaniać szpitale, proponując uszycie – oczywiście za darmo – maseczek z fizeliny, której spory zapas miałam w magazynie. Na początku mnie wyśmiewano albo zbywano na zasadzie: pani Ewo, doceniamy ten gest, ale nie skorzystamy. Przecież pandemia nie dotarła do Polski, no a do tego nawet gdybyśmy chcieli je przyjąć, to nie moglibyśmy – wie pani, atesty.
Nie poddawałam się jednak i po trzech dniach wiszenia na telefonie trafiłam wreszcie na mądrego lekarza, zarządzającego jednym ze szpitali wojskowych. Ocenił sytuację w sposób dalekowzroczny i poprosił o uszycie dwóch tysięcy maseczek.
W pewnym momencie okazało się, że zapotrzebowanie jest ogromne – zaczęłam codziennie dostawać po kilkadziesiąt maili z prośbami o maseczki, nie tylko ze szpitali. Odezwały się też zrzeszenia pielęgniarek, domy opieki społecznej, noclegownie oraz areszt śledczy.
Tak więc nie znalazłam się w grupie tych rozpoznawalnych osób, które opowiadają dziennikarzom, jak radzić sobie z nudą, gdy spędza się mnóstwo czasu w domu, ponieważ pracuję dwanaście godzin na dobę.
Poczułam wiatr w żaglach, znalazłam pretekst do tego, aby nie przewalać się już z jednej części łóżka na drugą, z lewego fotela na prawy, pocieszając moje pracownice przez telefon. Zaproponowałam im, że jeżeli tylko chcą, możemy działać. Zareagowały na to naprawdę ochoczo – dziewczyny na hali są uśmiechnięte, załoga czuje, że jest potrzebna, że ta praca ma naprawdę wielki sens.
Oczywiście wszystko odbywa się z zachowaniem zasad zdrowego rozsądku: pracować mogą tylko te dziewczyny, którym udało się zapewnić bezpieczne warunki dojazdu do i ze szwalni.
W hurtowniach dokupiłam jeszcze więcej fizeliny i zaczęło się szycie. Ten materiał, na codzień służący do uszlachetniania luksusowych tkanin, nadaje się doskonale do takich celów – posiada odpowiednie atesty i certyfikaty, nie ma w nim kleju, jest nietoksyczny. Chodzi o to, aby pomagać z głową i nie wyrządzić komuś krzywdy.
Na pewnym etapie okazało się, że w Polsce potrzeba również maseczek bawełnianych, przydatnych dla osób jeżdżących na dializy. Dosłownie na trzy dni przed zamknięciem sklepów, wypuściłam nową markę "Ave Eva", wykorzystującą głównie tkaniny naturalne.
Szefowa mojej produkcji krzyknęła: szyjemy i z tego, przecież mamy na stanie biodegradowalną, barwioną ekologicznymi farbami bawełnę. No i praca ruszyła z kopyta. Nie wiem nawet, ile maseczek zrobiłyśmy w tym czasie, przestałam wszystko liczyć po uszyciu dwudziestu tysięcy sztuk.
Fot. Facebook.com/eva.mingepriv
Uśrednijmy, że podobne maseczki sprzedaje się po 5 złotych. Tak więc mamy do czynienia z prostym rachunkiem: w krótkim czasie mogłabym zgarnąć jakieś 100 tysięcy, dzięki czemu nie tylko opłaciłabym materiały i ludzi, ale jeszcze wyszłabym na swoje.
Cóż, do altruizmu może trochę zniechęcać fakt, iż na obecnej sytuacji mnóstwo osób zarabia potężne pieniądze. Co ciekawe, niektóre osoby z tego prężnie działającego podziemia wyczuły koniunkturę z naprawdę dużym wyprzedzeniem – już dwa miesiące temu dostałam pytanie o możliwość uszycia, oczywiście odpłatnego, kilku milionów maseczek!
Odmówiłam, bo nie byłam na to przygotowana technicznie, a do tego nie miałam pełnej świadomości tego, co się wydarzy, przecież zaraza dotyczyła głównie odległych Chin. Czy zaczynam powoli myśleć o sprzedaży maseczek? Oczywiście, że tak.
Zgłaszają się rozmaite firmy z zachodu Europy i w pewnym momencie zapewne skorzystam z tych propozycji. Gdy tylko uda się zaspokoić najpilniejsze potrzeby naszej branży medycznej, będzie można przestawiać się na zlecenia płatne. Piękne idee to jedno, ale przecież moje pracownice nie kupią za nie jedzenia, nie opłacą rachunków. Zbliża się dzień wypłat i muszę myśleć w sposób realistyczny.
Czy owe pracownice są pewne tego, że wszystko skończy się szczęśliwie?
Sprawę postawiłam uczciwie: przysięgam, że zrobię absolutnie wszystko, abyście dostały swoje wynagrodzenia. Choć na razie nie wiem jeszcze, skąd wezmę te pieniądze. Choć oczywiście nikt nie wie, co przyniesie jutro – może być słabiej z wypłatami, może będę musała płacić w ratach...
Na szczęście ufają mi. Pracujemy ze sobą od dawna, są moją rodziną i wiemy, że wspólnie damy radę. Nawet w sytuacji, która jest dla mnie przerażająca. Widzi pan, jestem osobą cholernie silną i posiadam umysł ścisły, tak więc nawet gdy upadałam – a takich momentów zaliczyłam mnóstwo – analizowałam porażkę w sposób rzeczowy, konkretny.
Sprawdzałam, w którym miejscu popełniłam błąd, patrzyłam na sytuację z odpowiedniej perspektywy, przykładając do niej odpowiednie parametry. Później wystarczyło wykorzystać rachunek prawdopodobieństwa, aby podnieść się i pójść we właściwym kierunku. Dziś wpadam w popłoch, bo przecież mamy do czynienia z samymi niewiadomymi.
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w popłoch powinny wpadać osoby nie takie, jak pani, ale "zwykli" ludzie, zarabiający niezbyt duże pieniądze...
Tak, mówiono mi już: nie przesadzaj, nie przejmuj się – przecież sprzedasz kilka swoich projektów po parę tysięcy złotych każdy i poradzisz sobie finansowo. Zdarzyło się również, że inni właściciele firm sugerowali, abym szukała w tym wszystkim pozytywów – wreszcie skończy się rynek pracownika, a powróci rynek pracodawcy. Gdy zacznie się bezrobocie, przedsiębiorcom będzie łatwiej.
Owszem, oceniając stan rzeczy obiektywnie, mają rację. Jednak mój feler polega na tym, że nie potrafię podchodzić do pewnych rzeczy w sposób równie chłodny, nie zamierzam prowadzić interesów, kalkulując w taki sposób. Ja naprawdę sobie poradzę, jednak muszę myśleć także o dobru swoich pracownic.
Byłam w szoku, czytając w internecie rozmaite wypowiedzi osób majętnych, twierdzących, iż pandemii koronawirusa widzą całe mnóstwo plusów – że dzięki temu mogły zwolnić, wziąć głęboki wdech i uspokoić swoje życie. Pamiętam na przykład zachwyty pewnej bardzo poczytnej pisarki, cieszącej się tym, iż wreszcie przebudziła się, ma wiatr we włosach...
Rany! Przecież mówimy tutaj o bardzo niewielkiej grupie osób naprawdę zamożnych. Tymczasem dla zdecydowanej większości ludzi nadszedł czas niesamowicie wręcz zły: albo straciłli pracę, albo mają duże szanse na jej utratę. Szykują się masowe zwolnienia, nie czarujmy się.
Wracając jeszcze na moment do owej pisarki: jeżeli miałabym szukać jakichkolwiek plusów tego, co się stało, byłby to fakt, że Polacy, pozamykani w domach, zaczęli więcej czytać. Chwała za to wirusowi, lecz wszystko inne jest naprawdę niepokojące.
Wielu milionom osób grozi wegetacja – nie tylko fizyczna, lecz i psychiczna. Prowadzę fundację, w której zatrudniam psychologów, do tego mój syn broni pracę magisterską z tej właśnie dziedziny, tak więc mam świadomość pewnej rzeczy, o której nie mówi się głośno: koronawirus zabija nie tylko w sposób bezpośredni.
Napięcie i stres wywołane przez pandemię w połączeniu z problemami finansowymi będą miały pewien przerażający skutek: czeka nas potężna fala samobójstw.
W tym momencie mogę jedynie zaśmiać się wymownie... Odezwały się do mnie tylko dwie małe firmy: poznański Vicher i stołeczny VZOOR, pisząc, że również zamierzają pomagać w taki sposób. Wiem też, że niemal w tym samym czasie, co ja, wyzwanie podjęła znana polska marka sportowa 4F, która – ze względu na możliwości – robiła tego sporo. Poza tym – cisza.
Księgowi dużych marek skupiają się raczej na minimalizowaniu strat finansowych po zamknięciu galerii handlowych oraz kombinują, co zrobić z ogromnymi ilościami chińskich ubrań, zalegających w magazynach. O działaniu, które nie przyniesie korzyści materialnych, takie firmy nie zamierzają nawet myśleć.
Inna sprawa, że zdecydowana większość rozpoznawalnych marek ma związane ręce z przyczyn czysto technicznych. Wie pan, jak wygląda tzw. rodzima branża modowa? Firm, które mają własne szwalnie i tworzą tutaj, w naszym kraju, jest bardzo, ale to bardzo niewiele.
W zdecydowanej większości przypadków mówimy o kupowaniu półproduktów na giełdach odzieżowych, bądź wręcz ściąganiu kontenerów gotowych ubrań z Azji. Później wystarczy tylko zlecić jakimś podwykonawcom uszlachetnienie tych produktów i doszycie własnych metek, a następnie rozpocząć sprzedaż pod dumnym szyldem "polska marka modowa".
Swoją drogą to moment, w którym może warto byłoby rozpocząć pewną ważną dysputę: nasz przemysł odzieżowy nie działa najlepiej. Nasze marki modowe nie podbijają świata, choć mamy całe mnóstwo świetnych szwalni i specjalistów z najwyższej półki. Przyczyna? Nad Wisłę sprowadza się całe hałdy badziewia z Chin; toksycznych ubrań, które rozpadają się po jednym praniu.
Fot. Facebook.com/eva.mingepriv
Jak najbardziej. Przy odpowiednim wsparciu polityków Polacy częściej ubieraliby się w rzeczy uszyte w Polsce. To wyzwanie trudne, lecz wykonalne. Jako przykładu użyjmy Turcji: jakieś dwie dekady temu tamtejsza branża odzieżowa – działająca do tej pory bardzo prężnie – załamała się, głównie z powodu silnej konkurencji chińskiej.
Gdy tak się stało, rząd postanowił wesprzeć swoich przedsiębiorców w sposób naprawdę wymierny: "odzieżówka" otrzymała korzystne dofinansowania i ogromne ulgi podatkowe. W efekcie Turcja znów jest potentatem w tej dziedzinie, tworząc naprawdę świetne ubrania.
Jednak wracając do sytuacji obecnej: cóż, wielkie marki zignorowały zapotrzebowanie społeczne. Ciekawostkowo dodam, że nie wypaliła moja inicjatywa zmobilizowania do szycia maseczek osób osadzonych w zakładach karnych.
Chciałam ich przeszkolić, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż w takich instytucjach nie brakuje odpowiednich maszyn, które tylko się kurzą. Nie udało się – cóż, przecież więźniowie są na długich wakacjach i nie mogą się przemęczać.
Teraz wątek zdecydowanie pozytywny: "oddolnie" zaczęły się dziać rzeczy naprawdę genialne. Mam kontakt z małymi szwalniami, które postanowiły robić to, co ja. Do tego doszły tysiące zwykłych obywateli, zrzeszonych m. in. wokół akcji Widzialna Ręka. Jestem w kontakcie z dziewczynami, które wyciągnęły stare maszyny do szycia gdzieś ze strychów i uczą się szyć maseczki ochronne. To wspaniałe!
To moment, w którym – jak na wojnie – weryfikuje się mnóstwo rzeczy i nawiązują się "kryzysowe przyjaźnie". Bo przecież w wyjątkowo ciężkich okolicznościach poznajemy ludzi wyjątkowo wartościowych.