"Śmiałam się, że jak mam umrzeć, to jako jego żona". Wzięli ślub w czasach pandemii

Daria Różańska-Danisz
– Nam to przypominało ślub z czasów powstania: totalnie okrojony, takie minimum. Byliśmy tylko my i trzy inne osoby. Ksiądz pozwolił nam się pocałować, ale staraliśmy się nie przytulać do rodziców. Wzięliśmy ze sobą płyn do dezynfekcji – opowiada Agnieszka, która wspólnie z partnerem zdecydowała się wziąć ślub w czasach pandemii koronawirusa.
Jak wyglada ślub w czasach pandemii koronawirusa? Opowiedziały nam o tym pary, które zdecydowały się na ceremonię. Fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta
Ostatnie miesiące przed ślubem to był dla nich nieprzerwany stres. Z niepokojem wyglądali coraz to nowych obostrzeń rządu związanych z pandemią koronawirusa. Najpierw dowiedzieli się, że podczas uroczystości w kościele nie może przebywać więcej niż 50 osób.

Ale to się prędko zmieniło. Rozporządzenie wprowadzające stan epidemii zakazało udziału w mszach świętych i innych obrzędach w miejscach publicznych (i w kościele, i w Urzędzie Stanu Cywilnego). Ale oprócz prowadzącego liturgię w wydarzeniu mogły wziąć udział inne cztery osoby.

Do 11 kwietnia obowiązuje zakaz organizacji imprez i spotkań powyżej dwóch osób. A wiele Urzędów Stanu Cywilnego zamknięto. – Pary najczęściej przekładają śluby na jesień. Nie znam nikogo, kto zdecydował się wziąć ślub w czasie pandemii – mówi Katarzyna Karpińska, właścicielka firmy Art of Wedding.


Ślub w czasach pandemii


Agnieszka i Bartosz stwierdzili, że koronawirus nie pokrzyżuje im planów. – Sama sytuacja zagrożenia była dla nas pewnego rodzaju motywacją. Śmiałam się i mówiłam: "Jak mam umrzeć, to jako twoja żona". To taki śmiech przez łzy. Bardzo chcieliśmy dobrnąć do tego momentu – podkreśla Agnieszka.

Nie przełożyli ślubu, który miał się odbyć pod koniec marca. Wesela od początku nie planowali, zaraz po ceremonii mieli wylecieć na Wyspy Kanaryjskie. – Byliśmy w lepszej sytuacji niż wiele par, ponieważ u nas kwestią było tylko przesunięcie uroczystości. Nie mieliśmy zapłaconych zaliczek, nie musieliśmy zrezygnować ze wszystkiego – mówi Agnieszka.

Chociaż, kiedy wprowadzono pierwsze ograniczenie – do 50 osób – Agnieszka i Bartosz doszli do wniosku, że nie będą narażać swoich bliskich i odwołali wszystkich gości. Miała im tego dnia towarzyszyć tylko najbliższa rodzina. Ale z dnia na dzień wszystko się zmieniało.

– Bartka mama powiedziała, że czeka ją zbyt długa podróż, bała się i powiedziała, że nie da rady przyjechać. Jest osobą starszą i schorowaną. Nie była też w stanie nam zagwarantować, czy przyjedzie na ślub, kiedy np. przełożymy go na wrzesień. Wiedzieliśmy też, że różnie może się to potoczyć. Ktoś z naszych bliskich mógłby zachorować, a wtedy już zupełnie nie chcielibyśmy robić tego ślubu – tłumaczy.

Zdecydowali więc, że pobiorą się tego w piątek 27 marca. Dla nieobecnych zaplanowali relację na żywo na Facebooku. Ale sprawy znów zaczęły się komplikować.

Na dzień przed ślubem zadzwonił ksiądz-proboszcz z informacją, że nie może odprawić mszy świętej, ponieważ dostał zakaz z kurii. – Wyszło, że owszem ślub będzie się liczył, złożymy przysięgę, ale nie będzie mszy świętej – opowiada Agnieszka.

W kościele – oprócz przyszłych małżonków – mogły być tylko trzy osoby.


Jak w powstaniu


– Stanęliśmy przed wyborem: albo dwójka moich rodziców i moja jedna siostra, albo któryś z rodziców musi odpaść, żeby były dwie siostry. Starsza, która miała być też moją świadkową, bardzo się obawiała, więc zdecydowaliśmy, żeby nie przyjeżdżała. Moim świadkiem została mama, świadkiem Bartosza moja młodsza siostra – tłumaczy Agnieszka.

Zrezygnowali z dużej świątyni na rzecz małego kościółka w pobliskiej wiosce. Szczególnie go nie przyozdabiali, muzyków i fotografa nie mogli zaprosić.

Zdezynfekowali dłonie i weszli do pustej świątyni. Stanęli przed ołtarzem. Złożyli przysięgę, ksiądz pozwolił im się pocałować. – Całość trwała może 15 minut. Później była jeszcze komunia święta, podpisanie dokumentów i na tym się skończyło. Nam to przypominało ślub z czasów powstania, totalnie okrojony, takie minimum – szuka analogii.
Agnieszka

Gdyby było więcej osób trzecich to i ten stres byłby jeszcze spotęgowany tym, jak wyglądamy w oczach innych. Przez to, że byliśmy sami, to tak intensywnie się na sobie skupiliśmy, że nie zamieniłabym tego momentu na żaden inny.

Wyszli z kościoła, trzy osoby zaklaskały. – Staraliśmy się nie przytulać z rodzicami. Do zdjęcia stanęliśmy co prawda blisko, ale wzięliśmy ze sobą płyn do dezynfekcji. Przy wejściu do kościoła wszyscy wyczyściliśmy nim ręce, wychodząc także. Jak wychodziliśmy to też sprzątnęliśmy kościół po sobie: przetarliśmy ławki, klęcznik, żeby było bezpiecznie – opowiada Agnieszka.

Najtrudniejszym momentem była wizyta u babci, którą odwiedzili odświętnie ubrani już po ceremonii. Staruszka wyszła przed swój dom, młodzi wychylili się tylko za bramę. Dzieliło ich całe podwórko. – Pomachaliśmy sobie, ucałowaliśmy się w powietrze i obiecaliśmy, że przyjedziemy, jak będą bardziej sprzyjające czasy, żeby wypić toast – mówi.

Zaraz po ślubie mieli wylecieć na Fuerteventurę, ale wrócili do pracy. Od ceremonii minął już tydzień. – Dzwonimy do rodziny codziennie, monitorujemy, czy nic im nie jest. Nie ma żadnych ofiar – mówi Agnieszka.

Relacja live ze ślubu


Klaudii zależało, żeby wziąć ślub zanim na świecie pojawi się jej drugie dziecko, które nosi pod sercem. Wesele miało być skromne: najbliższa rodzina, znajomi. Najpierw obiad, później zabawa. Sala zarezerwowana, dj wynajęty.

– Z tygodnia na tydzień dowiadywaliśmy się o nowych ograniczeniach. Najpierw była informacja o 50 osobach, więc mieściliśmy się w tej granicy. Ale szybko okazało się, że na ślub mogliśmy przyjść my ze świadkami. Było nam bardzo przykro, że nie mogą nam towarzyszyć rodzice, z którymi jesteśmy bardzo związani – opowiada Klaudia.

Znaleźli rozwiązanie: zainstalowali w telefonie aplikację i transmitowali całą ceremonię. Do domu zaprosili rodzinę, która na dużym telewizorze w czasie rzeczywistym śledziła uroczystość.
Klaudia

Wcześniej w Urzędzie Stanu Cywilnego przygotowano nas, że przed ślubem straż będzie pilnowała ilości osób. Nie mogliśmy mieć też fotografa. Ostatecznie, na szczęście strażnika nie było, przed budynkiem stał tylko sympatyczny ochroniarz.

Sama ceremonia nie trwała zbyt długo, na koniec urzędniczka pogratulowała młodej parze i dodała, że z wiadomych względów nie poda im dłoni. – Zażartowała też: "Teraz faktycznie widać, komu zależy na ślubie, a komu na imprezie".
Klaudia

To była mała ilość osób, więc i małe koszty były z tym związane, dlatego dużych strat nie ponieśliśmy. Zadatek, który był wpłacony na salę, wykorzystaliśmy na obiad. Dj poprosił nas o to, czy zaliczkę mógłby nam oddać w sezonie letnim, jak zacznie zarabiać.

Po ślubie młodzi zabrali z restauracji, w której mieli tańczyć do rana, jedzenie i ruszyli do czekających w domu gości. – Spodziewaliśmy się, że będzie to obiad, ciasto i do domu, a poszliśmy spać o 2:00. Jeżeli czasy się uspokoją, to może jakąś zabawę weselną połączymy z chrzcinami drugiego dziecka – śmieje się Klaudia.