To do niej zgłaszają się ci, którzy tracą pracę i pensję. "Koronawirus obnażył patologię"

Anna Dryjańska
– Wracamy do XIX–wiecznego kapitalizmu. Jedyna znacząca różnica polega na tym, że nie jest legalna praca dzieci – mówi Marta Lempart, aktywistka społeczna i prawniczka, która wraz z początkiem koronawirusowego kryzysu zaczęła na Facebooku udzielać bezpłatnych wideoporad na temat prawa pracy. W wywiadzie udzielonym naTemat.pl Lempart wskazuje, jak nie popełnić najczęstszych błędów.
Marta Lempart, liderka Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, podczas XIII Kongresu Partii Zieloni (18.01.2020). fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Do kogo są skierowane twoje transmisje?

Marta Lempart: Do pracowników i pracownic. Bardzo często nie znają swoich praw i pod wpływem stresu podejmują niekorzystne dla siebie decyzje.

Pracodawcy też nie mają lekko. Kilka dni temu naTemat opublikował list szefowej firmy technologicznej, która zwalnia kolegów i przyjaciół, bo nie ma z czego zapłacić im pensji.

Po ludzku wszystkim współczuję tej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Ale kelnerki, która z dnia na dzień została bez pracy, a na koncie ma 250 zł, żal mi jest zdecydowanie bardziej.


Pracodawcy mają znacznie więcej źródeł informacji, które pomagają im w czasie kryzysu. Dlatego ja skupiłam się na osobach najbardziej bezbronnych: pracownikach i pracownicach. Zarówno tych, którzy mają umowę o pracę, jak i tych na śmieciówkach.

Dlaczego nie mówisz o umowach zlecenie i umowach o dzieło, tylko używasz słowa śmieciówki?

Bo rzeczy trzeba nazywać po imieniu. W lwiej części przypadków osoby na śmieciówkach powinny mieć umowę o pracę, gdyż swoje zadanie wykonują w miejscu i czasie wskazanym przez pracodawcę, w ramach podległości służbowej itd. Tak stanowi Kodeks pracy. W Polsce jednak państwo wolało udawać, przez całe lata, że nie widzi tego procederu.

Teraz, gdy tysiące pracownic i pracowników gastronomii, handlu, ochrony i usług z dnia na dzień zostają bez pracy, a więc i bez środków do życia, w pełni widać skalę uśmieciowienia rynku pracy w Polsce. I przyzwolenie ze strony władzy. Koronawirus tylko obnażył tę patologię.
Jako jedna z liderek Ogólnopolskiego Strajku Kobiet jesteś znana jako ostra krytyczka PiS. Jak odpowiesz na zarzut, że twoja diagnoza sytuacji jest polityczna?

Bardzo prosto: do tej masakry, z którą mamy teraz do czynienia na rynku pracy, rękę przyłożyła każda ekipa rządząca od 1989 roku. Powtarzam: każda. O tym, dlaczego nie można zastępować umów o pracę umowami cywilnoprawnymi, pisałam dla Monitora Prawa Pracy i Ubezpieczeń, gdzie byłam przez kilka lat redaktorką merytoryczną w 2003 roku. Siedemnaście lat temu!

To nie jest kwestia sympatii lub jej braku do danej partii. Wystarczy popatrzeć na to, co się dzieje, posłuchać co ludzie mówią, podczas moich lajfów na Facebooku. Poza transmisjami wideo udzieliłam już porad indywidualnych ponad 500 osobom i dotarło do mnie, jak szybko cofamy się do XIX–wiecznego kapitalizmu. Jedyna znacząca różnica polega na tym, że nie jest legalna praca dzieci.

Co masz na myśli mówiąc, że nastąpił powrót do przeszłości?

Chodzi o to, że ludzie nie mają ochrony przed zwolnieniem i żadnego zabezpieczenia wynikającego z zatrudnienia. Tracą źródło utrzymania z dnia na dzień, zostają bez prawa do zasiłków i świadczeń, w tym chorobowego. I dzieje się tak czasami również w przypadku osób zatrudnionych na umowę pracę.

Bywa, że spanikowani pracodawcy wyrzucają Kodeks pracy do kosza i wymuszają na pracownikach rzeczy dla nich niekorzystne, albo wprost nielegalne – np. ludzie są przymusowo wysyłani na urlopy bezpłatne, czyli de facto zostają bez środków do życia.

Jeszcze gorzej jest w przypadku osób na śmieciówkach – tu pracodawcy mają praktycznie zupełnie wolną rękę. Gdy przychodzi kryzys okazuje się, że z ludźmi, których latami, miesiąc po miesiącu, zatrudniali na zleceniach i umowach o dzieło, formalnie nie łączy ich nic. Zero zobowiązań. To w takim razie dla formalności zadam głupie pytanie: gdy firma upada z powodu koronawirusa, co za różnica czy ktoś miał umowę o pracę czy umowę zlecenie?

Zasadnicza. I nie chodzi tu nawet o samego pracodawcę, który ma pustki na koncie. Osoba na umowę o pracę, która dostała wypowiedzenie z powodu koronawirusa, jest uprawniona do różnego rodzaju świadczeń i zasiłków od państwa. Na przykład zasiłku dla bezrobotnych, zasiłku chorobowego, zasiłku opiekuńczego na dziecko.

Teraz sytuacja jest taka, że zleceniobiorcy i zleceniobiorczynie, którzy jeszcze mają pracę, nie mogą jej wykonywać z powodu zamknięcia szkół i konieczności zajęcia się dziećmi. W odróżnieniu od pracownic i pracowników, którzy otrzymają za ten czas zasiłek opiekuńczy, nie należy im się nic.

Myślałam, że składkę na ubezpieczenie chorobowe można odprowadzać niezależnie od rodzaju umowy.

Owszem, można, ale mało kto o tym wie. W przypadku umowy o pracę jest to automatyczne. W przypadku umowy zlecenia – dobrowolne, do tego finansowane w całości przez zleceniobiorcę. Teraz sporo osób na śmieciówkach w bolesny sposób dowiaduje się o tym, o czym nie miały pojęcia przed kryzysem.

No dobrze, ale przecież wcześniej mówiłaś, że czasami także osoby tracące umowę o pracę zostają bez niczego. To jak to jest?

Bo dużo zależy od tego w jaki sposób dochodzi do rozwiązania umowy o pracę. Mnóstwo osób, które zgłaszają się do mnie po poradę, to ludzie, którzy niestety zgodzili się na to za porozumieniem stron. Tymczasem nie powinni tego robić.

Jeśli pracodawca musi ich zwolnić, niech zrobi to przesyłając im wypowiedzenie. Osoba, która dostała wypowiedzenie (i spełnia warunki dotyczące m. in. stażu pracy), jest od razu uprawniona do zasiłku dla bezrobotnych.

A jeśli się zgodziła na rozwiązanie umowy za porozumieniem stron?

To wtedy nabywa prawo do świadczeń dopiero po 3 miesiącach bez pracy i otrzymuje je tylko przez 3 miesiące. Może to być wcześniej, jeśli udowodni, że przyczyną owego porozumienia stron było zmniejszenie zatrudnienia z przyczyn dotyczących pracodawcy, ewentualnie nastąpiła likwidacja lub upadłość firmy.

Już widzę to udowadnianie w powiatowych urzędach pracy, które za chwilę zaczną tonąć w zgłoszeniach. To może trwać całymi miesiącami. A przecież rachunki trzeba płacić co miesiąc, trzeba żyć, trzeba jeść. I gdzieś mieszkać.

Dla osób na umowach zlecenie i o dzieło pewnie brzmi to jak bajka o żelaznym wilku.

W moim zawodzie, do którego, jak się okazało, musiałam wrócić teraz na pełnej prędkości, mówi się, że umowy są na złe czasy. Wiele osób dziwi się, że mają po 20 stron, są takie szczegółowe, zawierają rozwiązania przygotowane na praktycznie niemożliwe sytuacje, gdy wszystko się wywali. Na logikę, wydaje się mało prawdopodobne, że cokolwiek się stanie i trzeba będzie tę umowę zastosować. A już że stanie się wszystko naraz?

No więc przez koronawirusa niemożliwe właśnie się stało i wszystko się wywaliło. Wszystkie minusy śmieciówek, wszystkie braki, całe zło związane z tym rodzajem umów właśnie się materializuje. Naraz. I nie ma na to rozwiązań.

Tu zapewne część czytelników stwierdzi, że umowy o zlecenie i o dzieło były wyborem osób, które teraz straciły źródło utrzymania.

“Uwielbiam” komentarze bogatych dzbanów, które pojawiają się przy takich okazjach, "to trzeba było nie podpisywać", "przecież mogła...". Wisienką na torcie jest bezczelne stwierdzenie ministry Emilewicz, że "to nauczy ludzi ubezpieczania się". Jak można systemową patologię państwa i pracodawców nazywać wolnym wyborem pracowników, ludzi pracujących na minimalnych stawkach, nieznających swoich praw lub nie mających szans na ich wyegzekwowanie?

Podczas moich transmisji też niektórzy wypisują takie głupoty. A sytuacje są tragiczne. Zgłosiła się do mnie pani przed 60–tką, która całe życie przepracowała fizycznie, ostatnio w ochronie. Zatrudniano ją na śmieciówkach lub na czarno. Teraz nagle straciła możliwość zarabiania i nie przysługuje jej żadna pomoc z Urzędu Pracy.

Jednocześnie nie łapie się na zasiłek przedemerytalny, bo jest za młoda i nie spełnia innych warunków. Teraz zostanie jej tylko ośrodek pomocy społecznej, który pewnie nie będzie miał jej wiele do zaoferowania, bo w takiej sytuacji jak ona znalazło się nagle wielu ludzi. A to tylko jedna z wielu smutnych historii…

Są takie sytuacje, które przewijają się szczególnie często?

Zwracają się do mnie młodzi ludzie, którzy nagle stracili źródło utrzymania – np. kelnerki, kucharze, sprzedawczynie – i nie mogą wrócić do domu rodzinnego. To osoby wywodzące się z rodzin przemocowych, z nałogami, których rodzice się wyrzekli, bo nie są hetero. Osoby, które z mniejszych miejscowości migrowały do większych za pracą.

Nie mają jak zapłacić następnego czynszu i już krąży nad nimi widmo bezdomności. To kwestia 2–3 miesięcy. To jest jedno z następstw kryzysu, którego obawiam się najbardziej: bezdomność na masową skalę. Kulejący już przed koronawirusem system wsparcia w wychodzeniu z bezdomności nie będzie im w stanie pomóc bez podjęcia jakichś radykalnych kroków przez rządzących. A tarcza antykryzysowa?

Nie rozśmieszaj mnie. To raczej dziurawa pokrywka, która nie oferuje prawie nic ludziom, którzy nieodwracalnie stracili źródło utrzymania. Na dodatek jest legislacyjną porażką, napisaną na kolanie, w sposób chaotyczny, nielogiczny i przydługi. Jest tak niezrozumiała, że Ministerstwo Rozwoju musi teraz do niej napisać podręcznik!

I weszła w życie z opóźnieniem, które odbije się i na pracownikach, i pracodawcach. Zostawia za burtą ludzi, którzy mają jednoosobowe firmy, jeśli ich przychód przekracza trochę ponad 15 tys. zł, nawet jeśli ich dochód, czyli to co im zostaje na rękę, było na minusie.

No ale tarcza musi coś komuś oferować. Kto może z niej skorzystać?

Pracodawcy części ludzi zatrudnionych na umowę o pracę – po spełnieniu przeróżnych warunków zawężających zakres pomocy albo skutkujących jej zbyt niską efektywnością. Do tego osoby na umowach cywilnoprawnych i samozatrudnione, które podpisały umowę najpóźniej 1 lutego 2020 roku.

To kryterium czasowe jest wybitnie idiotyczne biorąc pod uwagę to, że tysiące ludzi podpisują śmieciówki co miesiąc, więc ostatnią dostali już w marcu. Interpretuję to jednak jako ciągłość stosunku zobowiązaniowego między zleceniobiorcą i zleceniodawcą (czy też zamawiającym i wykonawcą) i będę tego bronić jak niepodległości.

Ale to świadczenie jest, przynajmniej w tym momencie, jednorazowe! O czym więc mówimy? Dla osób bezrobotnych, które pracę straciły definitywnie, w tym przed wejściem w życie ustawy, nie ma nic. A ustawa, jako całość, pojawiła się o wiele za późno. To, że weszła w życie nie w marcu, tylko w kwietniu, to dramat.

A co to za różnica?

Bo skoro tarcza zaczęła obowiązywać w kwietniu, to ostatnim kwartałem poprzedzającym miesiąc składania wniosków (kwiecień) jest okres styczeń – marzec, dla którego współczynnik przeciętnego wynagrodzenia zostanie podany przez GUS dopiero w połowie maja.

To znaczy, że jeśli władza czegoś z tym nie zrobi, złożone przez pracodawców wnioski o pomoc będą mogły być realizowane dopiero za kilka tygodni. To znaczy, że szefowie nadal panicznie będą zwalniać, a gdyby mogli otrzymywać pomoc już teraz, to pewnie część miejsc pracy udałoby się zachować.

Takich kwiatków jest tam więcej. Rozmawiałam z moją przyjaciółką, która mieszka w Austrii. Osłupiała: "jak to, ustawa jest napisana tak, żeby prawie nikt nic nie dostał? U nas cisną na siłę, żeby jak najszybciej wydać jak najwięcej pieniędzy, tak się boją kryzysu!".

Czyli co, nie warto sobie zawracać głowy tarczą?

Tarcza jest, jaka jest, ale radzę próbować, włącznie z reorganizacją firmy, wynagrodzeń, trybu pracy, spełnić warunki do tego, by się na nią załapać. To samo jeśli chodzi o sytuację osób na śmieciówkach – trzeba próbować. Tam, gdzie mamy do czynienia z absurdami, samopomoc obywatelska pozwala zwalczyć frustrację.

Co mogą zrobić ludzie, którzy stracili pracę, niezależnie od tego jaką mieli formę umowy?

Przede wszystkim niech zarejestrują się w Urzędzie Pracy jako osoby bezrobotne. Tak, wielu z nich – tym, którzy byli na śmieciówkach i tym, którzy zgodzili się na rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron – nie będą przysługiwać świadczenia lub zaczną przysługiwać dopiero za 90 dni, ale lepiej zacząć to odliczanie jak najszybciej. Jeśli nie będą mieli prawa do zasiłku, będą przynajmniej mieć ubezpieczenie zdrowotne opłacane przez PUP.

Poza tym – jeśli wszystkie osoby, które straciły pracę, zarejestrują się, to będzie liczba, którą będzie trudno zignorować. Z końcem marca straciło pracę ponad 700 tys. osób zatrudnionych na umowach tymczasowych. Dodajmy do tego "zwykłe" zwolnienia.

Masowa rejestracja to rodzaj presji na to, gdzie powinny być przesuwane środki, chociażby unijne, związane z kryzysem. Można się zarejestrować online na stronie praca.gov.pl, a podpis zaufany złożyć przez zalogowanie się do konta bankowego. A po wsparcie wszelkiego rodzaju warto dołączyć do grupy samopomocowej Widzialna Ręka i jej "pracowej" odnogi na Facebooku. A co mogą zrobić ci, których praca wisi na włosku?

Tym osobom radzę działanie razem i zrzeszanie się – organizowanie się w związkach zawodowych. Wystarczy 10 osób, a jeśli nasz zakład pracy jest za mały, można stworzyć związek międzyzakładowy lub do niego dołączyć. Rodzaj umowy, jaką mamy, szczęśliwie nie gra tu roli.

Do jednej mojej transmisji zaprosiłam kolegę związkowca – Marcina Grzybowskiego z OPZZ na Śląsku, szykujemy kolejną na ten temat. Kluczowa jest solidarność.

Na czym miałaby polegać?

Na tym, by mając nieco lepsze warunki zatrudnienia (umowa o pracę, wyższa stawka) nie zostawiać na lodzie tych koleżanek i kolegów w naszej firmie, którzy mogą stracić pracę, szczególnie tych niechronionych – na umowach cywilnoprawnych. Razem negocjować z pracodawcami. Zgodzić się na czasowe zmniejszenie pensji po to, by w czasie koronawirusa były środki na choćby minimalne wypłaty dla współpracowników, także tych na śmieciówkach.

Dla osób w tak tragicznej sytuacji każdy grosz się liczy. A dzięki mikrozleceniu typu 10 czy 15 godzin w miesiącu, uzyskanemu dzięki naszej rezygnacji z części etatu mogą korzystać z tego minimalnego wsparcia w "tarczy". Mogą też, jeśli ją mają, kontynuować opłacanie składki chorobowej, od której zależne są inne świadczenia.

Czy i jak prawo pracy powinno się zmienić po koronawirusie?

Prawo nie musi się zmieniać, bo prawo już jest. Przydałyby się zachęty finansowe dla pracodawców do przekształcenia śmieciówek w etaty, bo to jest zmiana reguł w trakcie gry – wcześniej państwo swoimi działaniami wręcz zachęcało do patologii, a teraz ma się bawić w wymierzanie sprawiedliwości? To byłoby nieuczciwe w stosunku do pracodawców. Myślę tu o np. czasowym zwolnieniu ze składek ZUS od wynagrodzeń osób przeniesionych z samozatrudnienia i umów cywilnoprawnych na etaty.

Do tego przegląd przepisów dotyczących związków zawodowych, tak aby faktycznie wzmocnić działania na rzecz pracowników i zrestartować wizerunek związków zszargany, niestety, przez "Solidarność".

Do tego potrzebujemy podniesienia kwoty zasiłku dla bezrobotnych i zmiany zasad jego przyznawania – w obecnej chwili otrzymuje go mniej niż 20 proc. osób bezrobotnych! Do tego, oczywiście, potrzebna jest zgoda społeczna – co do tego, że śmieciówki i inne patologie rynku pracy są złe, i bunt społeczny – że tak dalej być nie może.

Jeśli koronawirus nie nauczy nas, że śmieciówki to zło, to nic nas nie nauczy.

Czytaj także:

"Mamy już dość zamknięcia". Sanepid nie potrafi im powiedzieć, czy nadal są w kwarantannie
Wicestarosta z PiS przeciw pierogom dla lekarzy. "Korumpowanie może się źle skończyć..."
"Ch*jem, który zwalnia, jestem ja". List szefowej średniej firmy w czasie koronawirusa