"Moim trybem domyślnym jest samotność". Remigiusz Mróz o "Ekstradycji", izolacji oraz dziennikarzach

Michał Jośko
Cóż tam słychać u Remigiusza Mroza? Choć od premiery "Ekstradycji", jedenastej już części serii o Joannie Chyłce, minęło raptem parę tygodni, to pisarz nie zwalnia tempa pracy. Postanowiłem poprzeszkadzać mu nieco na finiszu prac nad nowym tytułem, podpytując, jak na jego życie wpłynęła izolacja i czy twórca ma jeszcze jakąkolwiek kontrolę nad niepokorną panią adwokat. W tle: wino, herbata, seks, Japonia i Skandynawia oraz dziennikarze zadający w kółko te same pytania.
Remigiusz Mróz Fot. Zuza Krajewska/Warsaw Creatives
Porozmawiajmy o pisarzu-samotniku w czasie pandemii. Izolacja nie wpłynęła chyba na twoje życie tak, jak w przypadku ludzi, którzy wcześniej dojeżdżali codziennie do pracy?

Rzeczywiście nie jest tak, że teraz nagle będę miał okazję przekonać się, ile pieniędzy wydawałem na mieście (śmiech). U mnie zasadniczo wszystko po staremu – siedzę w domu, załatwiam zdalnie, co się da, a zaopatruję się głównie w sklepach internetowych.

W normalnej sytuacji, kiedy siadam do pracy nad książką, właściwie zamykam się na jakieś trzy miesiące i robię ze swoich czterech ścian prawdziwą pustelnię. Różnica jest więc głównie psychologiczna – i sprowadza się do tego, że trudno się skupić, bo myśli cały czas uciekają w kierunku tego, co się dzieje i w jakiej przyszłości obudzimy się za kilka miesięcy.


Jak wyglądają twoje kontakty ze światem zewnętrznym? Ograniczyłeś relacje z innymi Homo Sapiens w sposób radykalny, aby jeszcze intensywniej niż dotąd skupiać się na pracy, czy przeciwnie – lgniesz do ludzi, korzystając z telefonu albo Skype'a?

W czasach niepandemicznych wystarcza mi Facebookowy Messenger, więc teraz zasadniczo nie jest inaczej. Moim trybem domyślnym jest samotność – ale ta bez pejoratywnego wydźwięku. W angielskim mamy jej dwa rodzaje: loneliness i solitude.

Ta pierwsza jest zjawiskiem negatywnym, wywołującym smutek i poczucie opuszczenia, ale ta druga wprost przeciwnie – to uczucie wyzwolenia, które kojarzy mi się z samotnym wejściem na któryś ze szczytów w Tatrach, objęciem wzrokiem całego tego górskiego przestworu i zaczerpnięciu głęboko tchu.
Remigiusz MrózFot. Zuza Krajewska/Warsaw Creatives
W obecnej sytuacji spotkania autorskie odpadają... Tęsknisz za nimi mocno? Na ile komunikacja przy użyciu Facebooka albo Instagrama może zastępować spotykanie się z czytelnikami w świecie realnym?

Wydaje mi się, że pod względem feedbacku ze spotkań z Czytelnikami w sieci autor może wynieść dużo więcej, niż z tych na żywo – w tym sensie, że masz więcej czasu, możesz przejrzeć wszystkie komentarze, zastanowić się, zatrzymać przy danej kwestii.

Targi i spotkania autorskie to pozytywne szaleństwo; niektórzy czekają w wielogodzinnych kolejkach, czasu jest niewiele, niekiedy wystarcza go tylko na podpis, zdjęcie i uścisk dłoni. Mają jednak pewną przewagę nad spotkaniami internetowymi – dają prawdziwe paliwo do pisania, bo to tak naprawdę jedyna okazja, żeby przekonać się, ile osób czyta nasze książki i czeka na kolejne.

Jesteś zapalonym biegaczem. Jak radzisz sobie w czasach, gdy aktywność fizyczna pod gołym niebem jest utrudniona? Przecież do niedawna nie mogłeś wybrać się nawet na przebieżkę do lasu. No, chyba że przebierałeś się za myśliwego...

Uchylam się od odpowiedzi na to pytanie, Wysoki Sądzie, bo odpowiedź mogłaby narazić mnie na odpowiedzialność karną (śmiech).

Czego potrzebuje Remigiusz Mróz w czasach apokalipsy, aby czuć się bezpiecznie i komfortowo?

Podstawą zapasów jest czerwone wino, szczególnie kiedy nie można się przemieszczać – każda butelka to przecież podróż w czasie i przestrzeni. Przygoda, zupełnie jak czytanie dobrej powieści, która rozwija się powoli i odkrywa przed nami zupełnie nowe światy. Dlatego rezerwę zrobiłem dość porządną, podobnie jak w przypadku książek. Oprócz tego mam chyba tonę herbaty – od zielonej genmaichy po czerwoną pu-erh.

Czy można poprosić o garść porad dla osób, które zostały zmuszone do #homeoffice? Jak walczyć z prokrastynacją, jak właściwie zorganizować dzień pracy?

W moim wypadku sprawdza się dość prosta metoda. Kiedy czuję, że mi nie idzie, wybitnie mi się nie chce lub wołają mnie kurze, zmuszam się, żeby nie odejść od laptopa. Jeśli uda mi się wysiedzieć choćby dwie, trzy minuty – i nie uciec do portali internetowych – sprawa jest załatwiona. Jeśli zajmę się czymś innym, wrócić do roboty jest znacznie trudniej.

Druga kluczowa kwestia to określone godziny pracy – pozwalają trzymać rygor i uporządkowują trochę cały ten chaos, który wiąże się z pracą w domu. Wydaje mi się, że dobrze skrócić je do minimum, ale wykorzystać do maksimum.

Polacy pozamykani w czterech ścianach czytają chętniej, niż dotąd, a więc na chłopski rozum pisarze zarabiają więcej. Jednak sytuacja branży księgarskiej nie wygląda różowo, prawda?

Pierwsze doniesienia od księgarni internetowych są cokolwiek optymistyczne – ich sprzedaż znacznie wzrosła, a oprócz tego odnotowano duży wzrost zainteresowania ebookami i audiobookami. Z ich punktu widzenia plusów jest więc dość sporo, ale wydaje mi się, że tego samego nie mogą powiedzieć duże sieci, jak Empik, bo lwia część ich obrotów pochodziła z galerii handlowych, gdzie zakupy odbywały się na zasadzie impulsu.

W najgorszej sytuacji są oczywiście małe, często rodzinne księgarnie, którym pozostaje przerzucenie się na sprzedaż internetową lub branie udziału w akcjach takich jak "Książka na telefon". Kiedy wszystko się skończy, z pewnością będą potrzebowały naszego wsparcia – podobnie jak wszystkie inne, lokalne biznesy.
Remigiusz MrózFot. Zuza Krajewska/Warsaw Creatives
"Kasację" pisałeś jako jednotomową, zamkniętą historię. Tymczasem na półki księgarskie trafiła jedenasta część tego cyklu... Straciłeś jakąkolwiek kontrolę nad Chyłką? Nie masz już nad nią żadnej władzy?

Wiesz, jak jest. Mnie się coś wydaje, a potem przychodzi Chyłka i pokazuje mi, jak bardzo się myliłem. Chyba nigdy nie miałem nad nią specjalnej władzy. Przykładowo wolałbym, żeby dała sobie święty spokój z mięsem, bo sam nie jadam i za każdym razem, kiedy Chyłka wchodzi do jakiejś knajpy, muszę się rozeznawać w temacie.

Kiedy rzucałem palenie siedem lat temu, paliła jak smok, robiąc mi na złość i co rusz przypominając o nikotynowym głodzie. Na szczęście muzyki słucha takiej, jak powinna i nie zanosi się tutaj na żadną zmianę.

Wiesz przynajmniej, kiedy (i w jaki sposób) zamkniesz tę historię?

To jest dla mnie jedna, wielka, bardzo przyjemna niewiadoma. Ta historia może zarówno trwać latami, jak i zakończyć się na kolejnym tomie. Każda powieść i każda seria to dla mnie żywy organizm, który rządzi się swoimi prawami. Trochę jak w życiu – nigdy nie wiadomo, co cię spotka.

Ponoć często zdarza się, że nową książkę piszesz dlatego, że... nie byłeś zadowolony z zakończenia poprzedniej. Na ile dotyczy to serii z Chyłką w roli głównej?

Tak faktycznie jest w większości przypadków. Nawet teraz – bo dwa, trzy dni temu skończyłem pracę nad książką, która ukaże się późną jesienią i bynajmniej nie czuję, że historia powiedziała ostatnie słowo.

Towarzyszy mi poczucie, jakbym dobiegł do celu, ale sił zostało jeszcze na jeden ostatni sprint – tyle że droga się skończyła. Czekam więc, aż wyobraźnia nieco ją przedłuży i przypuszczam, że za jakiś czas dopiszę jeszcze rozdział, może dwa... ewentualnie trzy. Lub kolejny tom tej historii.

Sceny były? Były! Z pierwotnej wersji "Kasacji" usunąłeś fragment, w którym Joanna Chyłka i Kordian Oryński poszli ze sobą do łóżka. Zrobili "to" dopiero po wielu latach. Dlaczego musieli czekać aż tak długo?

Bo okazało się, że Zordon to dla Chyłki postać kluczowa, a w końcu po prostu najważniejsza. W efekcie to najważniejsze zbliżenie między nimi musiało być wyjątkowe, a nie pochopne lub przypadkowe.

Chyłka właściwie długo broniła się przed przekroczeniem tej granicy, bo wiedziała, że nie będzie powrotu – tak naprawdę po raz pierwszy w życiu czuła więc ciężar, jaki się z tym wiąże. I mimo że nigdy by tego nie przyznała, dość mocno się go obawiała. W dwunastym tomie zresztą będzie o tym mowa.

Czy od momentu, gdy Joanna Chyłka stała się gwiazdą telewizji przez twoją głowę przewijają się myśli w stylu: muszę podkręcić rozmach fabularny, aby książka stała się lepszą bazą dla naprawdę porywającego scenariusza serialu albo filmu?

Choćby mnie siłą zmuszali – nie zrobiłbym tego nigdy. Przeczyłoby to samej idei pisania książki, która różni się od scenariusza choćby tym, że nie trzeba jej ubierać w jakiekolwiek ramy gatunku.

W serialu wszystko musi być na chłodno poukładane: wzrost napięcia, spadek, wzrost, spadek, wzrost, spadek. Cały czas sinusoida i kalkulacja, by widz nie stracił zainteresowania. W powieści na szczęście nie trzeba się tym przejmować i można oddać lejce bohaterom i historii.

Twoje powieści ukazały się w Japonii, Niemczech, Czechach, Serbii, Bułgarii i na Węgrzech, niedługo dojdą do tej listy Włochy, Chiny i Rosja... Dzięki temu czytelnik np. z azjatyckiej Minamisatsumy może dowiedzieć się, czym jest opolska Malinka. Jakie to uczucie, panie promotorze swej małej ojczyzny?

Świadomość, że w tych książkach jest tyle Polski i Opola cieszy mnie ogromnie – szczególnie jako Polaka i opolanina, jakkolwiek patetycznie to brzmi. "Nieodnaleziona" przyjęła się w Japonii świetnie, feedback w internecie dotarł do mnie zresztą bezpośrednio – i wciąż uśmiecham się na myśl, że Japończycy czytają o miejscach, po których włóczyłem się jako dzieciak, paliłem pierwsze papierosy i zalewałem się w trupa.

Jednak ekspansja międzynarodowa sprawia, że odbiorcy zagraniczni muszą mierzyć się z niuansami lokalnymi, zrozumiałymi wyłącznie dla osób mieszkających nad Wisłą... Traktujesz to jako rzecz problematyczną czy raczej wyzwanie – myślisz: uczyńmy z tej polskości rozpoznawalną markę, jak zrobili to twórcy kryminałów skandynawskich?

To trochę tak, jak z pisaniem pod kątem ekranizacji – jeśli zaczniesz pisać książkę, myśląc de facto o czymś innym niż sama historia, już przegrałeś. Wszystko musi zejść na drugi plan: rynek, marketing, przekłady, adaptacje i tak dalej. Liczą się tylko kolejne słowa, zdania, akapity...

Myślę, że właśnie tak robią najwięksi Skandynawowie. Piszą, co im serce dyktuje, przez co ich książki najczęściej diametralnie różnią się od siebie ciężarem gatunkowym i klimatem. Potem jednak wszystko zostaje ładnie opakowane jako globalny produkt pt. nordic noir i wysyłane w świat. Marketing wchodzi więc dopiero na ostatnim etapie, który nie ma wiele wspólnego z autorem.

Jeśli chodzi o wymiar autorski, to… ekhm, powiedzmy, że nie mamy takiej siły przyciągania jak Skandynawowie. Rodzi to pewne problemy w rozmowach w zagranicznymi wydawcami – zresztą już z samym nazwiskiem jest problem, stąd autentyczne podpytywania, czy nie byłbym gotów na rynku anglosaskim występować jako Frost.
Remigiusz MrózFot. Zuza Krajewska/Warsaw Creatives
Zdarza się, że literaci wracają do prac nad nieukończonymi książkami sprzed lat. Są jakiekolwiek szanse na to, że zrobisz tak ze swoim pierwszym dziełem, czyli "Super-Świniakiem"?

"Super-Świniak" zawsze brzmi dla mnie jak idea godna uwagi, więc kto wie… Ale poważnie mówiąc, wciąż mam w szufladach kilkadziesiąt niewydanych powieści, do których co jakiś czas wracam myślami. Na przełomie maja i czerwca wyjdzie zresztą książka, którą pisałem w 2013 roku. Od tamtej pory leżakowała niczym wino, które... cóż, nie ma żadnego potencjału starzenia.

Musiałem więc przepisać ją praktycznie od nowa – i kiedy skończyłem, powiedziałem sobie, że nigdy więcej. Oczywiście za jakiś czas zapomnę o tym postanowieniu i znów zabiorę się do redagowania którejś z już napisanych powieści – to ciekawa przygoda, bo mam wgląd w siebie sprzed prawie dziesięciu lat. Ale nie wiąże się z takimi emocjami, jak tworzenie czegoś zupełnie nowego.

Przed laty zacząłeś rozkręcać wielką karierę dziennikarską – byłeś redaktorem naczelnym poczytnych magazynów "VoteBall" i "Vice Versa", pisałeś również artykuły do "Przeglądu Sejmowego"... Czy w trakcie wywiadów zdarza ci się myśleć: ależ boleśnie banalne pytania zadaje ten pismak, zrobiłbym to o niebo lepiej?

Przy okazji naszych rozmów? Nigdy! Ale rzeczywiście zdarza się, że niektóre pytania padły już przynajmniej gazylion razy. Czasem daję znać, że to już było przerabiane w różnych mediach, najczęściej jednak słyszę: "ale u nas pan o tym nie mówił!".

Staram się więc zawsze odpowiadać trochę inaczej, choć jeśli pytanie jest szczegółowe, nie mam wielkiego pola manewru. W chwilach zwątpienia włączam sobie na YouTubie spotkanie autorskie ze Stephenem Kingiem z 1983 roku, podczas którego mówił on właściwie to samo, co przez następnych trzydzieści siedem lat...

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.