Tak zwodzi nas władza. Narracja PiS o epidemii nie trzyma się kupy

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Nic się, szanowni Państwo, nie zgadza. Nic do niczego nie pasuje lub jest wyraźnie wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Władza zaprzecza sama sobie. W czwartek mówi jedno, w piątek zupełnie co innego. Nie potrafi przekonująco wytłumaczyć się z podejmowanych decyzji. Nie wiemy, jaka jest strategia zarządzania epidemią. Zatem spróbujmy ją odtworzyć, bo przy okazji zorientujemy się, co PiS przed nami ukrywa.
Karolina Lewicka pisze o narracji PiS ws. epidemii koronawirusa Fot. Albert Zawada / AG
Rząd zdecydował się na społeczną izolację nadzwyczaj wcześnie - przypomnijmy, że pierwszy chory został zdiagnozowany 4 marca, a już kilka dni później, 12 marca - kiedy mieliśmy 50 zarażonych i jedną ofiarę śmiertelną - zamknięto przedszkola, szkoły i uczelnie wyższe, przestały działać kina i teatry. Z każdym kolejnym dniem pojawiały się dodatkowe restrykcje - np. już 21 marca pogaszono światła w galeriach handlowych - wyprzedzaliśmy w obostrzeniach te kraje, w których epidemia pojawiła się wcześniej i zebrała większe żniwo. Zamknęliśmy się na samym początku zarazy.


Czytaj także: Poseł klubu PiS działania rządu ws. pandemii ocenia na tróję. "Żal mi, że straciliśmy tyle czasu"

Pytanie: dlaczego? Ano, po sześciu tygodniach narodowej kwarantanny, odpowiedź wydaje się być oczywista - PiS nie był w stanie zrobić niczego innego. Bo, po pierwsze: zignorował doniesienia polskiego wywiadu (z początku roku) dotyczące zbliżającego się zagrożenia i nie podjął żadnych działań. 25 stycznia Jan Bondar z Głównego Inspektoratu Sanitarnego uspokajał w radiowej Jedynce, że „Polsce wirus nie grozi”, a Jarosław Pinkas radził panikarzom, by wsadzili sobie lód w majtki.

Po drugie: PiS zdawał sobie sprawę, w jakim stanie jest polska służba zdrowia. I że nie udźwignie ona większej skali zachorowań, bo brakuje i sprzętu, i kadry. Po trzecie - władza wiedziała też, że polskie laboratoria nie mają takich mocy przerobowych, by testować Polaków na masową skalę. Oczywiście, Łukasz Szumowski głośno tego nie powiedział. Wręcz przeciwnie: jest propaganda sukcesu i zaprzeczanie faktom.

Szef resortu zdrowia chwali się, że możemy wykonywać 20 tysięcy testów dziennie (a skoro tak, to dlaczego w minionym tygodniu średnio testowaliśmy co dzień tylko nieco ponad 9 tysięcy osób?), z drugiej strony przekonywał - pod koniec marca - że nie można testować osób bezobjawowych, bo to „mogłyby zaszkodzić i wprowadzić chaos". Tymczasem, by skutecznie ograniczyć epidemię, trzeba też zidentyfikować, a zaraz potem odizolować chorych bezobjawowych z grupy ryzyka, żeby nie roznosili wirusa w społeczeństwie. WHO wyraziła się nadzwyczaj jasno: „testy, testy, testy”.

Tyle, że u nas najpierw testów było za mało, a gdy już ich dokupiono, to znać dały o sobie problemy strukturalne: niedobór diagnostów, od lat słabo opłacanych (zeszłej jesieni przez kilka tygodni strajkowali właśnie z tego powodu) i niezautomatyzowanie laboratoriów (zapóźnienia inwestycyjne skutkują tym, że pracuje się „na piechotę”).

Stąd Andrzej Sośnierz, lekarz, były prezes NFZ-u, teraz zaś poseł Porozumienia pyta retorycznie: „Co to za system, w którym na wynik testu trzeba czekać pięć dni?”. Szacuje też, że zarażonych musi być niemal cztery razy więcej niż stoi to w danych oficjalnych. Jest jeszcze czwarty powód szybkiego wprowadzenia izolacji: to wybory.

Przypuszczam, że władzy, podejmującej wiążące decyzje dotyczące walki z wirusem na równo dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi, przyświecał jeden jedyny cel - by statystyki wyglądały jak najpiękniej, czyli były jak najniższe. Przy czym nie kryła się za tym wyłącznie troska o zdrowie i życie obywateli (bo ta sama władza jest gotowa je rzucić na szalę, byle tylko doprowadzić do reelekcji Andrzeja Dudy), ale potrzeba wizerunkowa - by na początku maja ogłosić sukces tej ekipy, czyli mniejszą niż w innych krajach liczbę chorych i ofiar śmiertelnych. To byłaby opowieść o tym, jak dzielny rząd obronił nas przed śmiercią. Zduszenie epidemii - choćby tylko na papierze - miało także zapewnić PiS możliwość przeprowadzenia wyborów.

A zatem: PiS zamknął nas w domach i zamroził gospodarkę szybciej niż inni, bo nie miał innego wyjścia. I teraz dochodzimy do clou sprawy. Gospodarka ledwo dyszy, jak zaraz nie ruszymy, to zbankrutujemy - indywidualnie i jako państwo. Robią to już Niemcy, Austriacy, Czesi. My też chcemy. Jest tylko jeden drobny szkopuł.

Niemiecki Instytut Kocha ogłosił, że epidemia wygasa - już od kilku dni jeden chory zaraża mniej niż jedną osobę, nie ma wzrostu wykładniczego. Niemcy są po szczycie zachorowań. Austriacy też - rekordową liczbę chorych mieli 26 marca. Czesi ogłosili, że wirus został opanowany dzięki testom (w tym dziesięciomilionowym kraju wykonano ich kilka tysięcy więcej niż w czterokrotnie ludniejszej Polsce). Tymczasem my wciąż jesteśmy przed szczytem. Minister Szumowski szacuje go na czerwiec! Nic tutaj nie zmieni opinia Andrzeja Dudy z poniedziałku o „gasnącej już pandemii”. Żal tylko, że głowa państwa mówi takie rzeczy, bo ma w tym osobisty interes polityczny.

Czytaj także: Zmiana prognozy epidemii koronawirusa w Polsce. Zakażonych będzie więcej

To zaś oznacza, że zamknęliśmy się społecznie i gospodarczo przy kilkudziesięciu zarażonych, a otworzymy się przy dziesięciu tysiącach i więcej. To jak z tymi lasami. Zamknięto je 1 kwietnia, kiedy zarażonych było 2,5 tysiąca, a otwarto 20 kwietnia, kiedy liczba chorych przekroczyła 9 tysięcy. Festiwal nakazów i zakazów niewiele ma wspólnego z krzywą zachorowań. Minister zdrowia najpierw kpi z maseczek, a po kilku tygodniach zapowiada, że będziemy je nosić aż do wynalezienia szczepionki, czyli może przez lata (!); resort najpierw zakazuje rekreacji na świeżym powietrzu, po czym łaskawie pozwala biegać lub jeździć na rowerze, bo od tego zależy nasza kondycja psychiczna. Gdzie w tym wszystkim sens?

Czytaj także: Wybory kopertowe są bezpieczne? Epidemiolodzy wydali miażdżącą opinię

Proszę mnie źle nie zrozumieć - musimy wrócić do normalności i odmrozić biznes, bo inaczej z gospodarki zostanie „kamieni kupa”. Ale z powodu błędów i zaniechań PiS, ale też systemowej niewydolności naszego państwa, będzie to szło tak, jak zwykle - po partyzancku. Żadnej strategii nie ma, prócz tej na utrzymanie władzy Jarosława Kaczyńskiego nad Polską. W całej reszcie spraw rząd tak kraje, jak mu materii staje. A przy tym kręci, mataczy, manipuluje i maluje trawę na zielono.