Andrzej Duda już dawno upadł na dno. Ale teraz jeszcze zapuka od spodu
Jesteśmy u progu potężnego kryzysu politycznego - jakby nam było mało epidemii i zbliżającej się wielkimi krokami recesji. Jarosław Kaczyński postanowił rozwibrować system, że użyję pojęcia prof. Andrzeja Zybertowicza, jednego z ideologów obecnej władzy. Rozwibrować, czyli doprowadzić do chaosu. Wiadomo, że w mętnej wodzie szemranym postaciom łatwiej się pływa. Ale PiS tak zaczął kombinować, że co mógł - to koncertowo spartaczył. Polska zawisła w jakiejś złej próżni prawnej i politycznej.
Utracona cześć Andrzeja Dudy
Ale nieopodal Nowogrodzkiej, Alej Ujazdowskich i Wiejskiej jest jeszcze Krakowskie Przedmieście ze swoim najważniejszym lokatorem. Zostawmy zatem na chwilę rząd, jego demiurga oraz opozycję, bo i ona niezmiennie gra swoje role w sztuce, aktualnie reżyserowanej przez Jacka Sasina. Zajmijmy się postacią, zwaną z przyzwyczajenia głową państwa, wyciągnijmy ją na światło dzienne z tego cienia, w którym tkwi.
Pałac Prezydencki od pięciu lat nie był - właściwie ani przez moment - ośrodkiem władzy politycznej, z którego wychodziłby jakiekolwiek impulsy. Andrzej Duda, choć konstytucyjnie to dysponent sporych uprawnień, nigdy z nich nie skorzystał. Przez te wszystkie lata nie był też w stanie zbudować swego zaplecza politycznego czy stać się - w jakiejkolwiek sprawie - podmiotem polityki prowadzonej przez Kaczyńskiego. Przez całą kadencję niczego z nim nie konsultowano, tylko komunikowano mu wolę prezesa. Ważniejsi od prezydenta byli Terlecki z Suskim, Macierewicz z Brudzińskim.
Więcej - prezydent był przez swoje środowisko regularnie upokarzany. Ostatni cios wyprowadzono raptem kilka tygodni temu, tuż przed epidemią, gdy PiS wykiwał go w sprawie dymisji Jacka Kurskiego. Ledwo prezydent złożył podpis pod ustawą o 2 mld zł na TVP, a już były prezes mościł się przy Woronicza w godnej roli szarej eminencji.
Właściwie trudno się było temu dziwić - Jarosław Kaczyński postawił w 2014 roku na Dudę nie tylko dlatego, że ów polityk był młodszy od Bronisława Komorowskiego o pokolenie i miał większą niż urzędujący prezydent wolę wyborczej walki. Nominację zawdzięczał swoim cechom charakterologicznym, które dawały prezesowi PiS-u gwarancję utrzymania kontroli nad dużym Pałacem. Kaczyński wiedział, że głowę państwa będzie mógł lepić niczym plastelinę. I się nie rozczarował. Pierwszy hołd lenny Duda złożył po 102 dniach urzędowania - ułaskawiając Mariusza Kamińskiego.
Dno jest dnem, nawet jeśli jest obrócone do góry (Lec)
Ale to od kilku tygodni rozgrywa się najważniejszy epizod i jednocześnie największy dramat tej prezydentury. Andrzej Duda - na którego ostatnio niewielu uczestników i obserwatorów życia publicznego zwraca uwagę (co dobitnie świadczy o jego pozycji, a właściwie o jej braku) - prowadzi kampanię wyborczą jak gdyby nigdy nic.
Więcej - prezydent coraz lepiej udaje, że nic się takiego wokół nie dzieje, co mogłoby zmienić bieg kalendarza wyborczego. Raczej coraz mocniej zaciska kciuki, by do tej elekcji w maju ostatecznie doszło i żeby kolejna pięciolatka była już w jego kieszeni. Bez względu na wszystko. Bez względu na zagrożenie dla zdrowia i życia obywateli. Bez oglądania się na opinie ekspertów, którzy krzyczą o bezprawiu. Ale też i - co zadziwia mnie najbardziej - bez elementarnego szacunku dla samego siebie.
Chcieliby Państwo zwyciężyć w takiej wyborczej farsie, jaką przyszykuje nam Jacek Sasin wespół w zespół z Pocztą Polską? Chcieliby Państwo wygrać w wyścigu, w którym Państwa konkurenci mają spętane nogi? Nie? A Andrzej Duda bardzo chce!
Powiedzmy to sobie jasno: Andrzej Duda marzy tylko o tym, by za dwa tygodnie zostać wreszcie ponownie wybranym - wszystko jedno, w jaki sposób i przez kogo, przy jakiej frekwencji. Jest mu obojętne, czy te wybory będą prawomocne i legalne, co na ich temat powie OBWE i Komisja Europejska, czy zaczną patrzeć na nas jak na Białoruś, a on sam stanie się polskim Łukaszenką.
Najwyżej prezydent będzie jeszcze głośniej krzyczał i robił jeszcze bardziej karykaturalne miny, redukując w ten sposób swój dysonans poznawczy dotyczący tego, kim chciałby być, a kim naprawdę jest - politykiem maleńkiego formatu, wybranym w oszukańczej elekcji.
Przecież Andrzej Duda mógłby już dawno temu przeciąć ten szaleńczy pęd PiS-u do wyborów, jasno deklarując, że ustawy o głosowaniu korespondencyjnym - jeśli trafi ona na jego biurko - nie podpisze. Mógłby zagrozić Kaczyńskiemu wycofaniem się z wyborów, albo chociaż głośno powiedzieć, że jest im - w tym majowym terminie, gdy szaleje epidemia, przeciwny. Bo Andrzej Duda jest nie tylko kandydatem na prezydenta. Jest także prezydentem. Tyle że chyba całkiem o tym fakcie zapomniał.
Marks mawiał, że „wstyd jest uczuciem rewolucyjnym”. Kiedy się czegoś wstydzimy, to jest szansa na to, że postanowimy to coś w sobie zmienić. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że Andrzej Duda wcale nie wstydzi się tego, w czym uczestniczy. Radosny i wniebowzięty podziękuje za ponowny wybór, a że w tle będzie słychać to „puk, puk” od spodu, to komu to szkodzi? Może stoperami i głos sumienia da się zagłuszyć.