"Przyklejono im łatkę oszołomów". Ten dziennikarz odkrył, kto wymyślił zamach w Smoleńsku
– Społeczeństwo przykleiło im łatkę zbieraniny oszołomów, jednak to nie byli ludzie przypadkowi – mówi naTemat Grzegorz Rzeczkowski z "Polityki", autor książki "Katastrofa posmoleńska". Jego publikacja to owoc wielomiesięcznego śledztwa dziennikarskiego, w którym okazało się, że rozkwit teorii spiskowych po wypadku lotniczym prezydenta Lecha Kaczyńskiego był operacją, w której uczestniczyło kilka środowisk.
Grzegorz Rzeczkowski: Sprawą następstw wypadku w Smoleńsku zajmuję się do kilku dobrych lat. Pisałem na ten temat teksty do “Polityki”, wątek ten gdzieś w tle pojawiał się również podczas prac nad moją poprzednią książką o aferze podsłuchowej (“Obcym alfabetem” – red.).
Przez cały czas nie dawało mi spokoju jedno pytanie: dlaczego teorie spiskowe o katastrofie smoleńskiej rozpleniły się na taką skalę i w tak spektakularny sposób. Krótko mówiąc kto stoi za tym, że dziś, po 10 latach od katastrofy, ponad 40 proc. społeczeństwa albo wierzy w zamach, albo nie wie, co się wydarzyło, choć dwie polskie komisje wyjaśniły sprawę bez żadnych wątpliwości: to był wypadek.
Odpowiadając na twoje pierwsze pytanie: nie, nikt nie musiał za tym stać. A jednak ktoś taki był. Moje dziennikarskie dochodzenie wykazało, że odpowiada za to kilka środowisk, które połączyły siły we wspólnym działaniu, by czerpać korzyści z rodzących się teorii spiskowych na temat rzekomego zamachu. Żeby się o tym przekonać wystarczył porządny research i uważne przyjrzenie się temu, kto pojawił się przed Pałacem Prezydenckim w pierwszych dniach po katastrofie.
Kto?
Społeczeństwo przykleiło im łatkę zbieraniny oszołomów, jednak to nie byli ludzie przypadkowi. Wśród nich da się wyróżnić dwie główne grupy.
Pierwsza to harcerze z ZHR związani z PiS. To z niej wywodzą się Michał Kuczmierowski, były szef mazowieckiej chorągwi ZHR, dziś prezes Agencji Rezerw Materiałowych i Piotr Trąbiński, obecnie polski przedstawiciel przy Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Obaj w 2010 r. - pierwszy niedługo po katastrofie, a drugi dzień wcześniej – trafili do banku BZ WBK, którym kierował Mateusz Morawiecki. To właśnie ci harcerze ustawili krzyż na Krakowskim Przedmieściu, a potem go bronili, czym zapoczątkowali posmoleńskie podziały w polskim społeczeństwie.
Druga grupa to prorosyjscy nacjonaliści, którzy pojawili się na Krakowskim Przedmieściu najpóźniej na dzień przed ustawieniem krzyża, a być może wcześniej. Bardzo sprawnie wykorzystali okazję do tego, by dzielić i jątrzyć. W książce przedstawiam pokrótce ich sylwetki. To ludzie znani z imienia i nazwiska, blisko związani z Rosją – po studiach na tamtejszych uczelniach, utrzymujący bliskie relacje z rosyjską ambasadą, występujący w rosyjskich mediach.
Filmiki z ich udziałem można znaleźć m.in. na YouTube. To działacze zafascynowani Władimirem Putinem i jego Rosją, którą postrzegają jako ostoję tradycyjnych wartości zagrożonych przez zgniły Zachód. Właśnie oni jako pierwsi zaczęli sączyć teorie spiskowe i wzniecać kult Lecha Kaczyńskiego, co później wykorzystali Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz.
”Tradycyjnych wartości” czyli dyskryminacji kobiet i ludzi LGBT?
Tu malowniczym – ale w kategoriach obciachu – przykładem jest guru polskiej prawicy Marek Chodakiewicz i jego absurdalna opowiastka o chomikach, ale z grubsza tak. Do tego dodałbym jeszcze antysemickie podłoże. To pogrobowcy moczaryzmu, ideowi spadkobiercy komunonarodowców z niesławnej organizacji Grunwald.
Gdy razem z harcerzami nakręcali aferę wokół samowolnie postawionego krzyża, do polskich placówek dyplomatycznych zgłaszały się różne dziwne osoby z rewelacjami na temat katastrofy smoleńskiej, sugerujące lub wprost deklarujące, że doszło do zamachu zleconego przez rosyjskie władze. I co równie dziwne, pojawiały się tylko na chwilę, by opowiedzieć o swoich teoriach, ale znikały, gdy padały pytania o tożsamość i konkrety.
Chwileczkę, a co w tym czasie robiły nasze służby? Można tak sobie hasać po polskich placówkach? Urządzać kółko różańcowe rusofilów w centrum Warszawy?
Polskie służby zachowywały się tak, jakby ktoś wcisnął hamulec. Zidentyfikowały, kto wystawał na Krakowskim Przedmieściu, ale już nie zbadały powiązań i przepływów finansowych dotyczących tych osób. Nie sprawdziły, czy nie są inspirowane lub opłacane z zagranicy. Z drugiej jednak strony dzięki działaniom polskiego wywiadu i kontrwywiadu udało się chociażby odsłonić rosyjskie prowokacje, które podgrzewały zamachowe teorie.
Irytująca bierność ówczesnych władz była jedną z przyczyn tego, że pozbawiona wszelkich podstaw teza o zamachu się rozpowszechniła i zakorzeniła. Ludzie patrzyli na to co się dzieje i myśleli, że skoro ktoś tygodniami wystaje przed Pałacem Prezydenckim i domaga się „prawdy o Smoleńsku”, to znaczy, że władza, wówczas rząd PO–PSL, tej prawdy nie ujawniła, że przynajmniej coś jest na rzeczy.
Służby właściwie od początku transformacji dostawały po łapach za przyglądanie się temu, co się dzieje się wokół polityków. Za PRL służby były wykorzystywane do walki politycznej, więc gdy po 1989 roku poświęcały uwagę środowiskom politycznym łatwo było je zastraszyć, do czego, niestety, przyczyniła się nieszczęsna sprawa płk. Lesiaka. Sam Jarosław Kaczyński od początku lat 90-tych grzmiał, że służby inwigilowały wówczas prawicę. To był czytelny sygnał: nie patrzcie nam na ręce, bo oberwiecie.
Powszechny wśród polityków był też brak zaufania do służb, co tylko po części można zrozumieć – od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego po premiera Donalda Tuska. Nie mieli w sobie na tyle determinacji, by je przekształcić tak, by im zaufać, więc działały niejako siłą rozpędu, na uboczu politycznie ważnych wydarzeń. I nie dotykały polityki nawet wtedy, gdy – jak na Krakowskim Przedmieściu – widziały, że ktoś podpala kraj. A potem, choć zaniechały działań, i tak zostały oskarżone przez ułaskawionego ministra Mariusza Kamińskiego o inwigilację "obrońców krzyża". Gdyby wtedy funkcjonariusze ABW zrobili coś więcej oprócz patrzenia, dziś pewnie siedzieliby w więzieniach.
Coś cię zaskoczyło podczas pisania tej książki?
Nie sądziłem, że tak dużą rolę odegrali w tym wszystkim prorosyjscy narodowcy. Nie miałem pojęcia, że jest ich tak wielu i że mają tak bliskie kontakty z działaczami PiS. Do czasu, gdy zacząłem pisać, byłem przekonany, że to, co się działo na Krakowskim Przedmieściu, to w całości dzieło ludzi PiS i “Gazety Polskiej”, która sporo zyskała na tym, że głosiła religię smoleńską. Co ciekawe, wszystkich graczy na Krakowskim Przedmieściu spina Antoni Macierewicz, który – co warto pamiętać - w rozmowie z szefem Służby Kontrwywiadu Wojskowego gen. Piotrem Pytlem miał przyznać, że w zamach nie wierzy.
Na końcu zamieszczasz listę pytań do różnych bohaterów opisywanych wydarzeń, na które nie dostałeś odpowiedzi.
Moim obowiązkiem było je zadać, choć na przykład spółki skarbu państwa, w których spora część tych ludzi dostała posady po wygranych przez PiS wyborach w 2015 r., robiły wiele, by ten kontakt mi uniemożliwić. Jedyną osobą, która mi odpisała, była Ewa Stankiewicz z Solidarnych 2010, ale jednozdaniowy komunikat trudno uznać za odpowiedź na zadane pytania.
Władza i jej ludzie stosują podobną strategię co przy mojej poprzedniej książce: zamilczanie. Po książce Tomasza Piątka "Macierewicz i jego tajemnice" nauczyli się, że wytaczanie najcięższych dział tylko przyciąga uwagę do publikacji i opisywanych w niej faktów. Teraz więc ignorują "Katastrofę posmoleńską".
Książka jest bestsellerem, co z pewnością daje ci satysfakcję jako autorowi. Ale czy to wszystko, co chciałeś nią osiągnąć?
Jako obywatel chciałbym, aby ktoś na serio zajął się ujawnionymi w niej faktami. Uważam przy tym, że instrumenty, którymi obecnie dysponujemy jako społeczeństwo, są dalece niewystarczające, by naświetlić mechanizm ingerencji rosyjskich służb, która pomogła wynieść PiS do władzy. Nie ma bowiem wątpliwości, że cała ta zamachowa histeria wzmacniana przez Rosjan osłabiła rząd PO i stała się wyborczym paliwem, które pomogło partii Kaczyńskiego wygrać w 2015 roku.
Myślę, że do rozliczenia rządów PiS potrzebna będzie specjalna komisja, coś na wzór Komisji Prawdy i Pojednania w RPA, która powstała, by rozliczyć apartheid czy analogicznej komisji w Chile, która badała przestępstwa reżimu Pinocheta. To powinna być komisja złożona głównie z bezstronnych ekspertów i autorytetów – nie polityków. Jedną z jej podkomisji powinien być specjalny zespół, którego zadaniem byłoby wyjaśnić okoliczności „posmoleńskiej katastrofy”. Pracujący w zaciszu gabinetów, a nie przed kamerami, dążący do wyjaśnienia sprawy z silną determinacją niezależnie od tego, dokąd zaprowadzi śledztwo. Efektem jej pracy powinny być dwa raporty – tajny i jawny. Ten drugi powinien zostać zaprezentowany opinii publicznej.
Być może komisja powinna zyskać uprawnienia nadzwyczajnego złagodzenia kar tym, którzy ujawnią całą prawdę o swoim udziale w zamachu na państwo, do którego przecież doszło nie tylko w 2010, ale i w 2014 r. Bo właśnie tym – zamachem na państwo polskie – było to, co wydarzyło się po katastrofie w Smoleńsku oraz cały ukryty kontekst tzw. afery podsłuchowej.
Najistotniejszą kwestią powinno być pełne wyjaśnienie tego, jak do tych zdarzeń doszło, by zabezpieczyć Polskę na przyszłość. A o pełne wyjaśnienie będzie trudno, jeśli uwikłani w te wydarzenia nie będą mieli motywacji do tego, by ujawnić całą swoją wiedzę.
Przeczytaj też: Brejza czekał na tę odpowiedź od lat. Ujawniono, ile kosztuje nas podkomisja smoleńska Macierewicza