Felicjan Andrzejczak o powstaniu hitu "Jolka...", nowej Budce Suflera, Trójce oraz R. Lewandowskim

Michał Jośko
Choć nigdy nie nagrał albumu z Budką Suflera, to właśnie jego głos słyszysz w największym przeboju tej grupy, czyli utworze "Jolka, Jolka pamiętasz". Dziś porozmawiamy nie tylko o autobusie pełnym Arabów i żebraniu (wciąż) o benzynę, lecz i tym, czy wspominany powyżej utwór stał się dla Felicjana Andrzejczaka przekleństwem oraz czy parę dekad temu można było robić karierę, nie płaszcząc się przed władzami komunistycznymi. Pojawi się również hip-hop i piłka nożna oraz informacja, czy powinniśmy wypatrywać (nasłuchiwać) nowego krążka Budki Suflera z jego udziałem.
Felicjan Andrzejczak Fot. Witold Spisz/ Facebook.com/FelicjanAndrzejczakOfficial
Zacytuję fragment informacji prasowej, jaką otrzymałem niedawno: "Singiel »Niebo co dzień« z Felicjanem Andrzejczakiem przypomina o prawdziwej Budce Suflera". Czyżby wszystko, co powstawało bez pańskiego udziału, było podróbką?

Ależ w żadnym wypadku! Chyba twórcę tych materiałów prasowych nieco poniosła fantazja (śmiech). Przecież to Krzysiek Cugowski był związany z Budką Suflera od samego początku jej działalności. A ja? Nie zdążyłem się w niej zadomowić na dobre, w gruncie rzeczy były to jedynie występy gościnne.

Do tego nie nagrałem z zespołem żadnego albumu, choć to – jak stwierdziliśmy w ubiegłym roku podczas rozmowy z Romualdem Lipką, Tomaszem Zeliszewskim i Mieczysławem Jureckim – było wielkim błędem. Postanowiliśmy to więc naprawić i tak narodził się plan, którego głównym pomysłodawcą był Romek: na początek stworzymy nowy singiel, później całą płytę.


Niestety, ten cudowny człowiek odszedł w lutym... Pamiętam, że byłem u niego w szpitalu we wtorek i środę; nie tylko powspominaliśmy stare, fajne czasy, ale i pogadaliśmy o przyszłości, choć czułem, że to już ostatnie spotkanie. W czwartek nie było go już między nami.

Do ostatnich chwil podkreślał, jak bardzo zależy mu na powstaniu tego albumu. Dzięki temu, że w nasze przesięwzięcie wtajemniczył żonę, dziś Tomek i Mietek mają dostęp do jego laptopa, mogą korzystać z muzyki, którą zdążył dla nas wyczarować. Zdążył mi jeszcze przekazać nowe piosenki, mówiąc: zaopiekuj się nimi, mają być nagrane. Wykonam ten ostatni rozkaz.
Czy turbulencje, które zaczęły miotać Budką Suflera w roku 2014, gdy z zespołu odszedł Krzysztof Cugowski, już się uspokoiły?

Nie chciałbym wnikać w szczegóły tej sytuacji, ponieważ najzwyczajniej w świecie ich nie znam. Tak więc nie mogę wypowiadać się w imieniu kolegów, tylko swoim: Krzysiek to ktoś, z kim od wielu dekad mam naprawdę fajne, koleżeńskie relacje.

Spędziłem z nim sporo czasu – przecież na przestrzeni tych dekad zagraliśmy mnóstwo koncertów – i zawsze lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Dziś nie widujemy się zbyt często, bo mieszkamy setki kilometrów od siebie, jednak to wciąż ktoś, kogo traktuję jako kolegę. Mam nadzieję, że on myśli podobnie.

Porozmawiajmy może od czasach odleglejszych, czyli latach 60. ubiegłego wieku i o pewnym uczniu Technikum Leśnego w Rzepinie. Co było iskrą, która wywołała pożar w pańskim sercu?

Twórczość Czesława Niemena, w której byłem zakochany bez pamięci. Słuchałem jego utworów, po czym starałem się odtwarzać jego niesamowite wokalizy – w ten sposób uczyłem się śpiewu i chyba całkiem nieźle ustawiłem sobie aparat głosowy. W pewnym momencie zacząłem jeździć z tym repertuarem na rozmaite przeglądy dla piosenkarzy-amatorów.

Pamiętam chociażby konkurs, który odbył się w roku 1970 w Jeleniej Górze. Gdy prowadzący (czyli niezapomniany Wojciech Dzieduszycki) rzucił do mikrofonu, że zaśpiewam "Dziwny jest ten świat", na widowni rozległy się gwizdy.

To, że jakiś nieznany młodziak śmie mierzyć się z tą pieśnią, potraktowano jako bluźnierstwo. Wyszedłem z duszą na ramieniu i zaśpiewałem tak, że... nie mogłem zejść ze sceny. Ludzie byli zachwyceni, chcieli więcej.
W owym roku 1970 był już pan dawno po ukończeniu technikum... W którym momencie została podjęta decyzja: chcę uprawiać zawodowo piosenkarstwo, a nie szkółkarstwo leśne?

Po maturze nie dostałem się na wydział leśny Wyższej Szkoły Rolniczej, tak więc musiałem poszukać planu B. Wie pan, chodziło o to, aby nie pójść w kamasze. Trzeba było gdzieś uciekać przed obowiązkową służbą wojskową, no i wpadłem na pomysł, który brzmiał "studium nauczycielskie, wydział muzyczny".

Później przepracowałem parę lat w szkole, jednak ciągle korciło mnie coś innego. Myślałem sobie nieskromnie, że przecież potrafię śpiewać i mam fajne warunki wokalne, które marnuję. Nauczycielstwo nie bawiło mnie za bardzo, na scenie czułem się znacznie lepiej, niż w klasie.

Pewnego dnia zgłasza się kolega i mówi: słuchaj, można zarobić parę groszy, trzeba tylko wystąpić w konkursie i zaśpiewać po rosyjsku. Zgodziłem się, bo wiadomo, młodemu nauczycielowi się nie przelewało. Nie chciałem jednak sięgać po piosenki radzieckie, wolałem wybrać coś nieupolitycznionego.

Tak więc stanęło na jedynych tradycyjnych pieśniach rosyjskich, jakie znałem – z repertuaru Czesława Niemena, a jakże! – były to "Kałakolczik" i "Bradziaga". W ten sposób zaczęła się moja kariera profesjonalna (śmiech).

W języku Puszkina i Tołstoja śpiewał pan jeszcze nie raz, wspomnijmy chociażby występy na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze w latach 70. i 80. – wielu artystów stara się dziś zapomnieć podobne sukcesy...

Rzeczywiście, część kolegów i koleżanek po fachu nie chce rozmawiać na takie tematy, jednak nie rozumiem ich podejścia. Przecież takie były czasy. Współczesna młodzież ma znacznie więcej możliwości zaprezentowania siebie i swoich możliwości wokalnych, niż my, ludzie zaczynający w głębokim PRL-u.

Człowiek szukał jakichkolwiek możliwości występowania, zdobywania doświadczenia scenicznego, a tego rodzaju festiwale były świetnymi sposobami na wybicie się. W teorii, gdyż w moim przypadku nie miały większego wpływu na karierę.

W tym miejscu zaznaczmy jeszcze pewną rzecz – festiwal "radziecki" festiwalowi "radzieckiemu" nierówny. Zawsze konsekwentnie trzymałem się pewnego rozgraniczenia: śpiewanie w Zielonej Górze? Nie ma sprawy. Jednak zupełnie inną rzeczą był Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Tam w życiu bym nie pojechał.

Pojawiały się propozycje nie do odrzucenia, trzeba było układać się z władzami komunistycznymi?

Spotkałem się z czymś takim parokrotnie, jeszcze w czasach amatorskich. Lecz nie były to jakieś konkretne propozycje współpracy. Wszystko kończyło się na zawoalowanych obietnicach wielkich sukcesów, rozumianych np. jako możliwość występów w Związku Radzieckim albo NRD.

Jednak nigdy nie byłem ani kuszony, ani duszony zbyt mocno. Tajemniczy panowie, którzy się zgłaszali, szybko zrozumieli, że jestem na nie, tak więc odpuścili. Dzięki temu przeszedłem przez komunizm na spokojnie. Robiłem swoje, nie płaszcząc się przed ówczesnymi władzami i czekając na swój czas.

Cierpliwość popłaciła, bo w pewnym momencie zainteresował się mną Waldemar Parzyński, znany z zespołu Novi Singers. W roku 1977 napisał "Peron łez", czyli moją pierwszą "poważną" piosenkę, którą nagrałem dla Polskiego Radia, a później zabrałem na koncert premier Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Reszta jest historią – kariera nabrała rozpędu, no i w roku 1982 dostałem propozycję śpiewania z Budką Suflera.
Po wielu latach nagrał pan utwór "Radio, moja miłość"... Nie mogę powstrzymać się od pytania następującego: na ile pewne rzeczy, które ostatnimi czasy dotknęły Trójkę, przypominają czasy PRL-owskie?

(Głębokie westchnienie). To, co dzieje się na Myśliwieckiej, jest straszne. Rzeczywiście, dzieją się tam niedobre rzeczy, które przypominają czasy komunizmu: politycy ingerują w to, jaką muzykę ma grać radio. A przecież to sfera, w którą nie powinni się wtryniać. Artyści mają śpiewać to, co im w duszach gra, natomiast radiowcy puszczać w eter muzykę, której pragną słuchacze. Kropka.

Natomiast dziś władza znów próbuje wpływać na sztukę, a to sprawa.. bardzo niefajna. Powstrzymam się od znacznie ostrzejszych słów, bo i tak wie pan zapewne, o co mi chodzi. Zresztą nie lubię wypowiadać się publicznie na temat polityki. To coś, o czym rozmawiam jedynie w gronie znajomych. I to wyłącznie tych, co do których mam pewność, że poruszając podobne tematy, nie powybijamy sobie zębów (śmiech).
Chyba bezpieczniej będzie jednak wrócić do "Jolki". Czy tak wielki przebój może u wykonawcy wywoływać frustrację?

Frustracja to może za duże słowo, zwłaszcza dziś, gdy podchodzę do tego z naprawdę dużym dystansem. Jednak kiedyś, przyznam, pewne rzeczy denerwowały. Zdarzała się irytacja w stylu: kurczę, ludzie, mam na koncie całe mnóstwo pięknych płyt i piosenek, a wy postrzegacie mnie wyłącznie przez pryzmat "Jolki", widzicie we mnie wykonawcę jednego przeboju.

Cóż, ten utwór jest moim przekleństwem, choć zarazem czymś pięknym i niesamowicie ważnym. Człowiek sobie ponarzeka, ale później zdaje sobie sprawę, że przecież wspaniale mieć w repertuarze hiciora, który kocha już trzecie pokolenie Polaków. Choć, zaznaczmy, ze wszystkich rzeczy, jakie nagrałem w karierze, najbliższy sercu jest "Czas ołowiu".

Gdy Romek Lipko czuł zbliżający się koniec, poprosił mnie, żebym na jego pogrzebie zaśpiewał właśnie tę piosenkę. Później, już w trakcie uroczystości w Archikatedrze Lubelskiej, spełniłem jego wolę. W oczach miałem łzy, całe ciało drżało, ale wiedziałem, że muszę zmierzyć się z tym morzem smutku; dać sobie radę, choć postanowiłem nie brać tabletek uspokajających, które na tę okazję przepisał mi lekarz.
Jak przygotował się pan do nagrania utworu "Jolka, Jolka" w roku 1982? Słyszałem teorie głoszące, iż aby zabrzmieć jak człowiek aż zmęczony życiem, trzeba było zarwać noc, mieć kaca...

Gdy przeczytałem tekst, z miejsca wiedziałem, że tego kawałka po prostu nie można odśpiewać fajnym, słodkim głosem. To musi być facet naprawdę styrany życiem, tak więc zacząłem więc odpowiednio interpretować bolesne wątki, które przewijają się przez piosenkę.

Wszystko wyszło z serca i wyobraźni, bo nie przerobiłem podobnych rzeczy w praktyce; przecież wychowałem się w cudownym domu, później ożeniłem się ze wspaniałą kobietą. Nie miałem nawet samochodu, tak więc – w przeciwieństwie do mnóstwa rodaków – nie musiałem żebrać wciąż o benzynę.

Wracając do zarwania nocy tudzież kaca – podobne rzeczy nawet nie przemknęły mi przez głowę, nie wchodziły w rachubę. Była to pierwsza piosenka, którą nagrywałem z Budką Suflera, mój debiut ze znaną grupą rockową. W życiu nie pozwoliłbym sobie na jakikolwiek brak profesjonalizmu.
Chciałbym porozmawiać o złych kobietach... Przecież śpiewał pan nie tylko o narzeczonej, która zdradziła ukochanego z autobusem Arabów – niedobre niewiasty powracały i w utworach solowych, np. sześć lat temu w "Piekle wrednych dziewczyn".

Faktycznie, ma pan rację, nawet nie zwróciłem na to uwagi... W gruncie rzeczy nie wiem, dlaczego Andrzej Kuryło od lat podsuwa mi takie teksty, jakoś tak wyszło (śmiech). W ogóle sporo śpiewałem o paniach, no i od czasu do czasu w piosenkach pojawiają się również postaci negatywne. No ale czy to jakiś dramat? Zawsze chciałem, żeby wokół mnie kręciły się przedstawicielki płci pięknej – nawet te niedobre.

W tym miejscu mogę zapowiedzieć: na moją kolejną płytę solowej skomponowałem kawałek "Kobiety życia", którego bohaterki nie zostaną przedstawione w kontekście negatywnym.

Prace nad tym albumem trwają już od jakiegoś czasu, choć niestety, wszystko spowolniła pandemia koronawirusa. Ale daję słowo – następca albumu "Czas przypływu", z którego pochodzi "Piekło wrednych dziewczyn", jest już w drodze.
W roku 2015 zinterpretował pan Eldo. Czy "Stres" sprawił, że Felicjan Andrzejczak pokochał rap?

Na pewno było to coś, co wspominam jako wspaniałe wyzwanie artystyczne. Nie wiedziałem, jak ugryźć cały ten rap. Jednak później, gdy Mariusz Obijalski napisał muzykę do tekstu rapera Eldo, coś mnie zaintrygowało, wyczułem w tym utworze ducha jakiegoś wczesnego Komedy, no i wszedłem do studia nagraniowego.

Do dziś jestem naprawdę zadowolony z efektu, cieszę się, że nie odmówiłem. Choć ta przygoda nie zrobiła ze mnie jakiegoś wielkiego miłośnika i znawcy hip-hopu (śmiech).

Zakładam, że znacznie lepiej zna się pan na piłce nożnej...

Utworem "Naprzód Orły!", nagranym na konkurs zorganizowany przed futbolowymi mistrzostwami świata, chciałem wesprzeć naszych sportowców, bo naprawdę lubię oglądać występy naszej reprezentacji oraz pojedynki najlepszych klubów.

Kibicuję zwłaszcza Robertowi Lewandowskiemu. Niesamowicie radują mnie jego sukcesy, a smutno mi się robi, gdy widzę, jak wielkie dawki zawiści i nienawiści miotane są w jego kierunku.

To przykre, lecz Polacy mają skłonność do zazdroszczenia innym rzeczy, które są przecież okupione naprawdę ciężką pracą. Fajnie byłoby, gdybyśmy jako motto życiowe przyjęli tytuł mojej płyty poświęconej Szlakowi Piastowskiemu, czyli "Świat miłować".