To jego zdjęcie plaży we "Władku" stało się viralem. "Los naszego gatunku jest przesądzony"
– Na ziemi jestem ślepy. Muszę lecieć, czuć pęd wiatru na twarzy, drgania silnika, czuć zagrożenie, adrenalinę. To wprowadza mnie w stan koncentracji, który wyzwala we mnie chęć polowania na zjawiska, których jeszcze nikt nie zaobserwował – mówi naTemat wielokrotnie nagradzany fotograf Kacper Kowalski, który specjalizuje się w zdjęciach z lotu ptaka.
Na początek ustalmy: czy to słynne zdjęcie zostało wykonane 1 sierpnia 2020 roku nad plażą we Władysławowie?
To prawda.
Zapytałem, bo wielu internautów nie dowierzało. Jak reagujesz na takie zarzuty o fejki?
Mnie to po prostu… cieszy, to oddaje sens słowa "nieprawdopodobne". Ludzie nie dowierzają, że to zdjęcie jest zrobione w Polsce, bo nie mamy tak ładnych fal i szerokich plaż. Nie wierzą, że zostało zrobione teraz, bo widzieli podobne dwa lata temu. Podważają też lokalizację, bo twierdzą, że byli we Władysławowie tego dnia i nie widzieli takich tłumów. Jest masa powodów, które mogą być idealnym tematem dla socjologów skąd wynika to niedowierzanie.
To zdjęcie pokazuje "tylko" fragment rzeczywistości, a budzi tak daleko idące komentarze, refleksje i dyskusje. Pomiędzy zwykłymi ludźmi, specjalistami w temacie, turystami, którzy tam jeżdżą lub omijają to miejsce. Trafiło w punkt i uruchamia wyobraźnię i myślenie krytyczne. Z mojej perspektywy, to wspaniała sytuacja.
Konsekwentnie robię swoje od bardzo dawna. Mam 42 lata i latam od 25 lat. Cały czas towarzyszy mi aparat. Pokazuję światu to, co widzę z góry. Nie każdy taką możliwość. Oczywiście, wraz z upowszechnieniem dronów, wiele się zmieniło. Nie zmieniło się jedno – to, że kocham latać i obserwować z góry świat. Czasem faktycznie powtarzam ujęcia, Po to, by można było zobaczyć różnicę albo jej brak.
Lecąc na paralotni, poruszam się z prędkością ok. 40 km/h. Świat, który obserwuję w takich warunkach, oddziałuje na mnie w sposób dynamiczny. Muszę przy tym uważać, by nie uderzyć w klif lub maszt, albo wlecieć gdzieś gdzie nie da się wylądować w razie awarii. Obserwuję świat z różnych kątów, pomiędzy momentem zauważenia zjawiska a sięgnięciem po aparat sytuacja może się zmienić, w powietrzu nie mam jak oglądać zdjęć. Muszę lecieć dalej. Dlatego, kiedy wracam na ziemię zauważam, że wrażenia, które mi towarzyszyły w czasie latania, nie są zawsze oddane na zdjęciach. To powoduje, że chcę wracać i powtarzać wszystko jeszcze raz, do skutku.
Z takim nastawieniem jeżdżę do Władysławowa od wielu lat. Jeśli zdjęcia z 2018 i 2020 roku są takie same, to znaczy, że sytuacja jest taka sama. To też skłania do kolejnych refleksji. Plaża we Władysławowie jest miejscem szczególnym. Ludzie kochają tam przyjeżdżać i wracać, choć wiedzą jak tam jest. I jest im z tym dobrze. To naprawdę fascynujące. Za rok i za kilka lat znów zrobię zdjęcia tego miejsca, by sprawdzić jak to wszystko się zmienia oraz dalej będę poszukiwać idealnego ujęcia które odda całą "władkowatość" Tej plaży.
Obok Władysławowa jest klif Chłapowski. Na nim paralotniarze mogą latać bez silników, wykorzystując to, że wiatr wiejący od morza tworzy strefę noszeń. Przez pierwsze lata w ten sposób obserwowałem plażę trochę przywiązany do klifu od Chłapowa do Rozewia. Plaża we Władysławowie nie była dostępna, bo przy plaży miejskiej nie ma klifu, a kusiła i świeciła z daleka. Poleciałem tam dopiero gdy zacząłem latać z silnikiem, tak powstało zdjęcie pokazujące zatłoczony fragment, który nazwałem "Słoneczna wioska".
To było zdjęcie pojedyncze, o tym co się działo na tej plaży opowiadałem wtedy słowami. O strukturze, która rodzi się o wschodzie słońca. Rośnie, rozwija swoją formę, tworzą się uliczki, place do gry, ktoś sprzedaje lody. Wraz z zachodem słońca wioska obumiera, by następnego dnia obudzić się na nowo i trochę inaczej.
Rok później, w 2008 roku, zrobiłem cykl "Jeden dzień na plaży" aby o całym tym zjawisku opowiedzieć wyłącznie obrazem, czysto fotograficznie, aby słowa były zbędne. Co mniej więcej dwie godziny fotografowałem ten sam fragment plaży. Powstał z tego reportaż, który dostał 2 nagrodę World Press Photo w 2009 roku w kategorii Sztuka i rozrywka. To był moment, który rozpalił we mnie potrzebę opowiadania o Władysławowie za pomocą różnych kadrów i technik i tak to się zaczęło.
Na pewno będąc fotografem szukam optymalnego ujęcia, żeby oddać wrażenie i to, jak czytam dane miejsce. I tym razem wybrałem kąt, na którym zgromadzę jak najwięcej ludzi na jednym kadrze. Czy jest ich więcej, czy mniej? Niech każdy oceni to sam porównując ze zdjęciem z 2018 r., które miało to samo ujęcie dzielone na pół, robione od strony Rozewia. Nie chcę wartościować i oceniać. Każdy ma własne oczekiwania względem wypoczynku i bezpieczeństwa.
A czy da się wypocząć w takich warunkach?
Kiedy jedziesz na tę plażę, to rozkładasz koc, parawan i masz „swój kawałek podłogi”. Szum morza wygłusza krzyki dzieci, kłótnie sąsiadów i warkot motorówek. Możesz sobie patrzeć w niebieskie niebo i mieć poczucie odseparowania i odizolowania. A może chcesz czuć oddech na karku, spojrzenia, żarty, flirt, rewie mody, ironię sytuacji? Cieszyć się w grupie ludzi, bo nacodzień mieszkasz na odludziu.
Zaczęli do mnie pisać ludzie m.in. z Brazylii właśnie z pytaniem o parawany. Jak działają i jak są skonstruowane. Świat na nas patrzy i też jestem ciekawy, jak to ocenia. Czy znaleźliśmy patent na w plażowanie w czasie pandemii, czy raczej dowiadują się, czego nie robić. Ludzie powinni mieć własny pomyślunek. Czas pokaże co będzie dalej.
Może właśnie te parawany, który były tak wyśmiewane, staną się teraz złotym środkiem na dystans społeczny?
One były nad polskim morzem od zawsze. W pewnym momencie ktoś położył nacisk na to zjawisko i stwierdził, że one są tylko we Władysławowie. Nasze morze jest zimne, hula nad nim zimny wiatr, ludzie w ten sposób się chronią przed nim. A także przed piaskiem, który na Polskim wybrzeżu jest niezwykle drobny i każdy podmuch go podrywa.
Przyczyna nie leżała w potrzebie oddzielenia się od ludzi ile ochrony przez wiatrem. Takie warunki występują nad otwartym morzem. Wystarczy się nawet przejść na miejską plażę w Gdyni – tam nie nagromadzenia parawanów, bo aż tak nie wieje, a ludzie też częściej przychodzą tylko na chwilę.
W tym roku kolejną warstwą do interpretacji tego zdjęcia jest pandemia. Zdjęcie nie tylko fascynuje, ale i przeraża, bo zostało zrobione w dniu, w którym padł nowy polski rekord zakażeń.
Tak, na popularność tego zdjęcia z pewnością miał wpływ tegoroczny kontekst. Jednak oprócz zdjęć we Władysławowie, od lat przyglądam się wpływowi ludzkości na środowisko i krajobraz. Projekt nazywa się "Efekty uboczne" i też zdobył uznanie. Na zdjęciach pokazuję efekt działalności człowieka bez obecności samego człowieka. Wydaje mi się, że los naszego gatunku jest przesądzony. I to nie jest kwestia tego, czy sobie coś zrobimy, tylko kiedy. Nie jestem optymistą. Jedyne, co mogę zrobić, to pokazywać cały proces.
Latanie jest niebezpieczne. Miałem niejeden wypadek, podobnie jak i moi koledzy po fachu. To element ryzyka, który jest wpisany w całą tą atmosferę, a także katalizator twórczy, który potęguje doznanie czasu i dostrzeganie pewnych rzeczy.
Miałem być architektem. Pasja do latania była jednak silniejsza od projektowania. Fotografia na początku była wymówką, biletem wstępu na paralotnię. Miałem poczucie misji, że skoro już mogę latać, to będę pokazywać ludziom to, co widzę. To były czasy, kiedy zniknęły zakazy robienia zdjęć z powietrza i nie było map Google. Było duże zapotrzebowanie na takie fotografie. Dalej jednak mam potrzebę latania i dostrzegania nowych rzeczy.
Mam tę frajdę, że zdjęcie powstaje jako rezultat przemyśleń i obserwacji, które dostrzegam na własne oczy. Drony pozwalają na proces twórczy z innego miejsca i inny sposób. To nie moja bajka. Ja na ziemi jestem ślepy. Muszę lecieć, czuć pęd wiatru na twarzy, drgania silnika, czuć zagrożenie, adrenalinę. To wprowadza mnie w stan koncentracji, który wyzwala we mnie chęć polowania na zjawiska, których jeszcze nikt nie zaobserwował.