"Czułam, że jestem nikim". Była kochanką, teraz opowiada, jak taka relacja zniszczyła jej życie

List czytelniczki
"Nie zamierzam przekonywać, że bycie kochanką jest dobre i że super zabawa bez zobowiązań. Wręcz przeciwnie. (...) 'Śmieć', to chyba najłagodniejsze określenie z tych, które codziennie pojawiały się w mojej głowie" – pisze w liście do redakcji kobieta, która po przeczytaniu w naTemat artykułu o "byciu kochanką", postanowiła podzielić się własną historią, jak zaznacza "ku przestrodze".
Cofnęłabym bym czas i nigdy do tego nie dopuściła – pisze w liście do redakcji kobieta, która przyznaje, że była tą drugą. Fot. Pexels / Dương Nhân
Jakiś czas temu, całkiem przypadkiem, trafiłam na artykuł w waszym portalu:"Jak to jest być 'etyczną kochanką'. Przyznała się do bycia tą drugą i wywołała dyskusję". Choć właściwie nie jestem pewna, czy był to przypadek, bo historia ta jest po części także o mnie. Tak, ja też byłam kochanką... Nie poradziłam sobie z tym do dzisiaj. Z wyrzutami sumienia, z kompleksami, z poczuciem, że jestem kimś strasznym i zasługuję na wszystko, co najgorsze.

Zdaję sobie sprawę, że część osób (albo i większość), które przeczytają moje słowa od razu krzykną: I słusznie! Dobrze ci tak, skoro bez skrupułów raniłaś inną kobietę. Nie będę walczyła z takimi zarzutami, bo często sama łapię się na tym, że tak właśnie o sobie myślę. Chcę jednak, żeby ktoś spojrzał na takie zdarzenia z trochę innej perspektywy. Być może ku przestrodze.


Nie zamierzam przekonywać, że bycie kochanką jest dobre i że super zabawa bez zobowiązań. Wręcz przeciwnie. Bycie tą drugą jest złe. Rani i krzywdzi. Wszystkich, którzy są w sprawę zamieszani. Nie jestem jednak w stanie stanąć przed wszystkimi z otwartą przyłbicą i tak bić się w pierś. Nigdy nie będę miała na tyle odwagi, aby zdecydować się na taki krok.

Zacznę od początku. Wychowywałam się w tradycyjnej rodzinie, dlatego też zawsze jasne było dla mnie to, że zdrada, oszukiwanie, wchodzenie w relację z kimś, kto ma kogoś u swego boku, jest czymś niemoralnym. Przekonałam się jednak, że nie wszystko na tym świecie jest tylko czarne i białe... Niestety była to lekcja, z której to ja musiałam wyciągnąć wnioski. Jestem dziś mądrzejszą, ale gdybym mogła naprawdę cofnęłabym czas. Nie chciałabym aby to była moja historia.

Skończyłam licencjat i jeszcze przed obroną dostałam pracę w korporacji. W mniejszym jej oddziale, gdzie wszyscy się znali i atmosfera, przynajmniej na początku, wydawała mi się wręcz rodzinna. Szybko się uczyłam, chciałam działać i byłam chętna do poznawania nowego. To "nowe" otwierał przede mną mój kierownik... Należę raczej do bystrych osób, więc wydawało mi się, że po prostu widzi we mnie potencjał i moje zaangażowanie, dlatego chce być moim, nazwijmy to, mentorem (O naiwności!).

Ów mentor zabierał mnie ze sobą na szkolenia, chciał, żebym towarzyszyła mu, kiedy realizował swoje "zaawansowane" zadania. Nie sądziłam, że może kryć się za tym coś więcej. Tak, tak, ja też skomentowałabym podobne wynurzenia w jeden sposób: IDIOTKA. Być może jest to prawda, być może byłam idiotką.

Ok, nie ma co snuć opowieści o tym, jak między nami rozkwitało uczucie. To nudne i nikomu niepotrzebne. Pseudo romantyzm, którym być może chciałabym się usprawiedliwić. Ale prawdą jest to, że nie trwało to dzień, czy dwa. Długo się mną interesował, był przy mnie, zagadywał, pytał i słuchał. Nie dopuszczam ludzi do siebie szybko. Potrzebuję czasu, a on był cierpliwy. Czułam, że jest przy mnie, stara się. Takiej uwagi nie dostawałam od nikogo, więc pewnie to był klucz do jego sukcesu. Czułam się przy nim kimś wyjątkowym, kto może wiele osiągnąć, kimś wartościowym. Na początku tak było, wtedy, kiedy nagle zjawiał się z kawą przed moim domem.

Niczego nie planowałam. Stało się. Na nic się nie umawialiśmy, to było jedno z wielu spotkań. Jego żona gdzieś wtedy wyjechała. Po pierwszym razie obiecałam sobie, że to już nigdy się nie powtórzy, bo nie dam rady, bo nie mogłam spać myśląc, jak nieuczciwe to było.

A jednak powtórzyło się kolejny raz, i kolejny, i kolejny... i tak trwało około trzech lat. Trzy lata ciągłego niepokoju i szarpania się z nim i z samą sobą. To nie był wieczny miesiąc miodowy. Nie oczekiwałam też od niego, że zostawi żonę, choć on o tym mówił. Mówił, jaka to ona jest zła. Nigdy tego nie komentowałam. I tak czułam się fatalnie z tym, że robię innej kobiecie coś, czego ja nigdy nie chciałabym doświadczyć, więc nie chciałam mówić na nią złego słowa. Nie oszukujmy się jednak, pewnie gdzieś w środku pragnęłam żeby okazało się, że ona jest zła, żeby usprawiedliwić siebie.

Wciąż nazywałam nas przyjaciółmi, nie powiedziałam też "kocham", ale trwałam w tym. To było tak absurdalne i tak toksyczne, że dziś trudno mi uwierzyć, że godziłam się na coś takiego. Myślałam jednak, że idealnie się rozumiemy, on mówił, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Zresztą nikt nigdy nie robił dla mnie tego, co on...

Nie mam na myśli prezentów – choć dawał mi książki, które nie były przypadkowym wyborem, co rozczulało moje naiwne serce – mam na myśli uwagę. Komplementował mnie, mówił, że jestem świetna w tym co robię i daleko zajdę... Wiem, powtarzam się. Jednak chcę powiedzieć, że nie można budować swojej wartości w oparciu o coś takiego, nie można jej szukać w czyichś oczach.

Wyrzuty sumienia nie zniknęły nigdy. Było więc coraz gorzej, bo zaczęłam patrzeć na siebie tak, jak patrzyliby wszyscy inni. Nazywałam się najgorzej, jak umiałam. "Śmieć", to chyba najłagodniejsze określenie z tych, które codziennie pojawiały się w mojej głowie. Wciąż jednak byłam ogromnym wsparciem dla niego, dla jego bolączek, moje były nieważne.

Przestałam korzystać z jego pomocy, podpowiedzi w pracy. Nie chciałam żadnych ułatwień, bo pragnęłam udowodnić sobie, że naprawdę sama na wszystko zapracowałam. Tym sposobem rezygnowałam z wielu dobrych okazji. Nikt o nas nie wiedział. Nikt nie mógł wiedzieć. Nie chciałam tego. On mówił, że tu chodzi o mnie, bo on by sobie poradził. Bzdura... Ani ja bym sobie nie poradziła, ani on.

Z moją psychiką było coraz gorzej, ale nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Do tej pory nie mam pojęcia, jak ukrywał te wszystkie nasze SMS-owe rozmowy. Były momenty, kiedy decydowaliśmy, że to koniec, że dalej tak się nie da. Ja tak mówiłam i zamykałam drzwi. Mijał czas i wszystko wracało. Kłóciliśmy się, ale to ja krzyczałam. Usłyszał ode mnie wiele przykrych słów – naprawdę nie radziłam sobie z tym wszystkim – on był spokojny, coś tłumaczył. A ja pewnie chciałam, żeby go coś ruszyło, żeby o mnie zawalczył i pokazał, że mu zależy, żeby pokazał, że nie służę mu tylko do jednego...

Byłam coraz bardziej pewna, że coś jest nie tak ze mną. Uważałam, że czepiam się go, że wymyślam, że jestem złym człowiekiem, że zachowuję się jak wariatka. Przestałam pojawiać się w pracy. Płakałam całymi nocami. Nie umiałabym wytłumaczyć, dlaczego mam tak podpuchnięte oczy.

Czułam, że jestem nikim, więc nie potrzebowałam upewniać się o tym w firmie, a na pewno znalazłabym dowody na potwierdzenie tej tezy na każdym kroku. On poklepywał mnie tylko po plecach i mówił coś w rodzaju: Dasz radę, nie przesadzaj. Za to jego problemy wymagały dogłębnej analizy i wsparcia, dlatego zawsze byłam w blokach startowych, żeby biec mu na ratunek. Wszystko działało tylko w jedną stronę.

Pomijam wątek samotnych świąt, urodzin, imprez itd. Bo czego mógł oczekiwać ktoś taki, prawda? I niczego nie oczekiwałam. Mogłabym napisać książkę o tym, jak dałam się zmanipulować starszemu facetowi, ale jaki ma to sens, przecież wiedziałam, co robię. Nie umiałam jednak odpuścić.

Próbowaliśmy być tylko przyjaciółmi. Przecież byłam przekonana, że jesteśmy sobie tak bliscy... Oprzytomniałam dopiero, kiedy moja mama – nieświadoma przyczyn – powiedziała, że boi się o mnie, że boi się, że coś sobie zrobię. Poszłam na terapię.

Nasze drogi zawodowe w pewnym momencie się rozeszły. Wtedy znalazłam w sobie siłę, żeby napisać, że nie chcę go nigdy więcej widzieć. Nie próbował walczyć o to "coś", co było między nami, ale ja jeszcze przez kilka miesięcy sprawdzałam czy na telefonie nie pojawi się wiadomość od niego.

W sumie nie dziwię mu się, bo przecież już dawno przestała to być beztroska zabawa, która przynosi radość. Nie po to zaczynał tę relację, żeby dźwigać taki ciężar na plecach. Zresztą najważniejsze były dla niego jego biznesy. Robił świetne wrażenie, ale zawsze liczył tylko na zysk. Wiedział dla kogo ma być miły, uroczy, wiedział, kiedy mu się to opłaca.

Przepracowałam już wiele, ale mój stosunek do siebie samej też się zmienił. Jakiś czas temu znowu poszłam na terapię, bo wciąż noszę w sobie ten wstyd, to poczucie bycia kimś niegodnym, złym. Sama przed sobą udaję, że już zapomniałam, że zaczynam lubić siebie, a to niskie poczucie własnej wartości nie jest efektem tej historii. Oczywiście, że jest...

Czasami myślę, że jeśli przydarza mi się coś złego w życiu, to dzieje się tak dlatego, bo muszę odpokutować za to, co zrobiłam. Nigdy bym tego nie powtórzyła. Nigdy nie weszłabym w relację która jest tak niszcząca, która rujnuje, odbiera chęci do życia.

Z nikim od tamtej pory się też nie związałam, choć minęło już kilka lat. Boję się, że ten ktoś za tydzień, dwa, za miesiąc, zda sobie sprawę, że jestem bezwartościowa, gorsza, wybrakowana. Czy to się kiedyś zmieni? Oby. Na razie jest jak jest.

A tamten człowiek? Okazało się, że miał ochotę na jeszcze kilka takich przygód, ale oczywiście nie ze mną. Więc to byłoby na tyle w temacie: "Jesteśmy dla siebie stworzeni".

Czytaj także:

To nie będzie miłość na całe życie. 10 wczesnych sygnałów, że twój związek nie przetrwa

Najpierw czaruje, potem poniża i wysysa energię. Związek z narcyzem może być traumą