Gwiazda "Zbuntowanego Anioła" królową Rosji. Obejrzałam film Netfliksa o "Nataszy Oreiro"
"Nasza Natasza" – tak mówią Rosjanie o Natalii Oreiro. Tak też zatytułowany jest film dokumentalny na Netfliksie, który próbuje zrozumieć fenomen gwiazdy "Zbuntowanego Anioła" w Rosji. Czy dokument się udał? Niekoniecznie. Milagros zasłużyła na lepszy hołd. A na pewno... bardziej odważny.
Ale nigdzie za granicą Natalia Oreiro nie jest tak uwielbiana, jak w... Rosji. Ba, to ona, a nie Diego Maradona czy Evita Perón, jest dla Rosjan synonimem Argentyny, mimo że... w rzeczywistości Oreiro pochodzi z Urugwaju. Ale czy to ważne? Artystka jest na wschodzie po prostu Nataszą – uwielbianą, ukochaną, "swoją" – nieważne czy jest Argentynką, czy kimś zupełnie innym. I o tym fenomenie Natalii Oreiro w Rosji opowiada właśnie film dokumentalny "Nasza Natasza", który pojawił się na Netfliksie.
Rosja kocha Natalię Oreiro
"Nasza Natasza" urugwajskiego reżysera Martína Sastre miała swoją premierę w 2016 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie, ale dopiero teraz pojawiła się na Netfliksie. Kamera towarzyszy Oreiro w trasie koncertowej po Rosji w 2014 roku. Trasie całkiem imponującej – w ciągu 30 dni gwiazda "Zbuntowanego anioła" odwiedziła 14 miast byłego Związku Radzieckiego. I to podczas mroźnej, śnieżnej zimy, co w kontekście gwiazdy z Ameryki Południowej nie jest bez znaczenia.
Na każdym przystanku rosyjskiej trasy Natalia Oreiro spotkała się z ekscytacją i szczerym uwielbieniem. Gwiazda wciąż zapełnia w Rosji największe hale koncertowe, pod jej hotelami – mimo mrozu – koczują wierni fani, w kraju wciąż funkcjonują jej fankluby, a z każdego spotkania ze swoimi miłośnikami Oreiro wraca z naręczem prezentów. I to nie byle jakich. Rosjanie wręczają Urugwajce tak przemyślane podarunki, jak matrioszki z jej podobizną, jej portrety (był nawet obraz, na którym Oreiro, niczym Matka Boska, przytula synka Merlína do piersi) na płótnie czy ręcznie malowane figurki Oreiro, jej męża Ricardo Mollo i dziecka.
Fot. Kadr z filmu "Nasza Natasza"
Nie bez przyczyny o Oreiro, która jest w Rosji jedną z najpopularniejszych zagranicznych gwiazd, mówi się "ulubienica Putina". Film jednak unika polityki jak ognia – jest poprawny i grzeczny aż do bólu.
Nie usłyszymy w nim nazwiska przywódcy Federacji Rosyjskiej, nie dowiemy się, czy Urugwajka spotkała się z nim osobiście, nie zaspokoimy swojej ciekawości, czy południowoamerykańska gwiazda otrzymała rosyjskie obywatelsko. Zresztą gwiazda podobno dopiero niedawno o nie wystąpiła, co ujawniła kilka tygodni temu w wywiadzie dla rosyjskiej agencji TASS. W domu ma już jednak około 15 rosyjskich paszportów – wszystkie to dowody uwielbienia "na niby".
"Nasza Natasza"
Wspomniana już poprawność to największy zarzut dokumentu "Nasza Natasza". Ale nie tylko ona – Martín Sastre momentami nie za bardzo wie, o czym chce nakręcić film. Niby na pierwszym planie ma być relacja Natalii Oreiro z Rosją, ale jest też historia jej imponującej kariery, relacje z rodziną, seksualizacja aktorki w dzieciństwie, fenomen "Zbuntowanego anioła", tęsknota za Urugwajem, miłość do męża i (przede wszystkim) syna, cena sławy, bolączki, z jakimi wiąże się trasa koncertowa czy druga, bardziej melancholijna i introwertyczna, twarz Oreiro.
Dostajemy więc w rezultacie misz masz, w którym Rosja – mimo że kamera pokazuje i jej miasta, i krajobrazy, i mieszkańców, i elementy kultury – potraktowana jest paradoksalnie dość powierzchownie.
Fot. Kadr z filmu "Nasza Natasza"
Ale to nie wystarcza – przynajmniej widzowi, który nastawił się na intrygujący dokument o nietypowym fenomenie, jakim jest miłość mieszkańców Syberii z gwiazdą argentyńskiej telenoweli sprzed lat i jej hiszpańskojęzycznych piosenek. Może fan Oreiro, który chce zobaczyć swoją gwiazdą "w akcji", będzie usatysfakcjonowany, ale wspomniany widz poczuje głód. Bo ta relacja na linii Natalia Oreiro-Rosja aż prosi się o pogłębioną analizę. Taką, która nie unika polityki, historii czy niewygodnych niuansów.
Natalia Oreiro... najsłabszym punktem
Największym zarzutem pod adresem "Naszej Nataszy" jest jednak... nuda. W przypadku filmu dokumentalnego to rzecz nie do wybaczenia. Owszem, archiwalne scenki z młodości Oreiro, rozmowy z jej bliskimi oraz intymny portret gwiazdy jako matki, mogą podbić serca jej wiernych fanów, jednak całość jest niestety mało dynamiczna, nużąca i bez wyraźnego przesłania.
Nie pomaga tu nawet kompozycja dokumentu, który podzielony jest na kilka części. Sam pomysł z podziałem nie jest nietrafiony, jednak nadanie kolejnym rozdziałom głębokich" tytułów (Początek, Transmutacja, Fenomen...) i odczytywanie definicji w języku rosyjskim ma chyba na celu sprawienie wrażenie, że widz właśnie ogląda metafizyczne dzieło, które pomoże mu odkryć Wielką Prawdę.
Fot. Kadr z filmu "Nasza Natasza"
To wszystko na tle górskich krajobrazów i melancholijnej Oreiro spoglądającej przez okno pocągu. Tylko że... nie za bardzo wiadomo o co tutaj chodzi. O pokazanie "głębi" gwiazdy? Drugiej twarzy ten ognistokrwistej, charyzmatycznej artystki? Jeśli tak, to wyszło to bardzo na siłę. A raczej w ogóle nie wyszło.
Te wszystkie metafizyczne wstawki, zbliżenia na załzawione oczy Oreiro, sceny, gdy medytuje, wpatruje się w sufit albo patrzy smutno w przestrzeń, są niestety tandetne. I do bólu sztuczne. Nie ujmując Urugwajce sympatii, przez większość filmu mamy wrażenie, że gwiazda "Zbuntowanego anioła" po prostu gra – mimo dokumentalnej konwencji. Aktorka wydaje się bardzo uważać, aby kamera nie uchwyciła więcej, niż ona sama chce pokazać. I tyczy się to nawet intymnych scen z jej synem – niby naturalnych, ale jednak rażących teatralnością.
Fot. Kadr z filmu "Nasza Natasza"
O każdym z tych tematów mógłby powstać oddzielny film. Tymczasem "Nasza Natasza" traktuje je nieznośnie powierzchownie, tak jakby reżyserowi brakowało odwagi, a Oreiro stała nad nim z batem. Rezultat? Dokument przypomina promocyjny klip o trasie koncertowej. Jest o wszystkim i o niczym, nic do naszego życia nie wniesie. Milagros naprawdę zasłużyła na lepszy film.