Dałem się przekonać do nowej hybrydy z Korei. Nie zawiodła mnie nawet w dalekiej trasie

Łukasz Grzegorczyk
Nowy Hyundai Kona miał być "tylko" następnym autem testowym w moim kalendarzu. A spodobał mi się tak bardzo, że co chwilę szukałem nowych tras, by pojeździć nim dłużej. Na koniec spojrzałem jednak na cenę tej hybrydy i zrobiło się gorzko.
Hyundai Kona Hybrid to oszczędne i zwrotne auto, które sprawdzi się przede wszystkim w mieście. Fot. naTemat
O pieniądzach na razie jednak nie mówmy. Skupmy się na tym, że Hyundai naprawdę odważnie podszedł do przeprojektowania Kony. W sumie nie miał wyjścia, bo w segmencie miejskich aut już dawno zrobiło się ciasno. Kolejne modele muszą być coraz bardziej wyraziste, by ktokolwiek zwrócił na nie uwagę.

Hyundai Kona to dobrze znane miejskie auto, w końcu na rynku jest od ponad trzech lat. Już jego premierowa odsłona mogła się podobać tym, którzy lubią bardziej odważny design. Lifting dodał mu jeszcze więcej charakteru, ale nie o same zmiany w stylistyce tutaj chodzi. Konę można kupić teraz nie tylko w wersji benzynowej czy z dieslem. W ofercie znalazła się opcja hybrydowa, a ja miałem okazję ją sprawdzić.
Fot. naTemat
Kiedy dokładniej przyjrzałem się nowej Konie, od razu zauważyłem, że najwięcej dzieje się z przodu. Mamy LED-owe lampy w kształcie cienkich kresek, a także przeprojektowany zderzak i poszerzoną maskę. Patrząc z boku ładnie wygląda też opadająca linia dachu.
Fot. naTemat
Fot. naTemat
W ogóle ten Hyundai sprawia wrażenie muskularnego, a zmienione zderzaki wydłużyły samochód o 4 cm. Stałym elementem w miejskich crossoverach są plastikowe wstawki w dolnej części – tutaj także ich nie zabrakło. O tym, że jeździłem hybrydą, przypominał mi jedynie napis na klapie bagażnika. Gołym okiem trudno odróżnić poszczególne wersje auta.
Fot. naTemat
W środku można się poczuć komfortowo nawet w dłuższej trasie. Mnie i moich pasażerów zaskoczyła ilość miejsca z tyłu, bo naprawdę da się wygodnie rozsiąść. No chyba, że ktoś ma 1,90 m wzrostu, wtedy pojawi się problem. Kona ma 4,2 m długości i wydaje się, że przestrzeń została wykorzystana do maksimum.
Fot. naTemat
Kiedy usiadłem za kierownicą, zwróciłem uwagę na zegary – do bólu proste, ale dzięki temu czytelne. W dobie wirtualnych kokpitów, które bardziej wyglądają jak tablet, tu mamy sprawdzone rozwiązanie. Analogowy jest też wskaźnik wykorzystania mocy, który wygląda jakby wyjęty z japońskiej hybrydy.
Fot. naTemat
Gorzej wypadł system, który obsługujemy za pomocą dotykowego środkowego ekranu. Wydał mi się toporny, chociaż nie zabrakło przycisków szybkiego wyboru, które trochę ułatwiają obsługę. Na szczęście mogłem podłączyć telefon przez Apple CarPlay. Jako że jeździłem wersją premium, czyli tą najlepiej wyposażoną, miałem też m.in. wyświetlacz head-up, podgrzewaną kierownicę oraz podgrzewane, a nawet wentylowane fotele. Aż zapachniało… marką premium.
Fot. naTemat
W całości wnętrze Kony wygląda poprawnie. Mam tu na myśli, że cały design jest przemyślany, ale niestety zabrakło trochę jakościowych materiałów. Plastik raził mnie szczególnie na drzwiach, a przecież w tym miejscu najłatwiej go wystawić na zarysowania. Co gorsza, niektóre elementy odzywają się w czasie jazdy. Mimo to dałem się przekonać. Było mi wygodnie, wszystko miałem w zasięgu wzroku i ręki, a z tyłu nikt nie marudził, że mu ciasno.
Fot. naTemat
Fot. naTemat
Schody zaczęły się przy pakowaniu bagażnika. Sorry, ale 361 litrów to jednak za mało. Dla porównania, w Toyocie C-HR miałem do dyspozycji 380 litrów (pamiętam, że też marudziłem). Prawie 20 l może jednak zrobić różnicę. Plusem była jedynie poręczna siatka, dzięki czemu mogłem np. zabezpieczyć drobne zakupy, żeby nie latały po całym kufrze.
Fot. naTemat
To są jednak detale. Jednym będą przeszkadzać, innym nie. Warto zająć się tym, co Kona ma pod maską, bo to mimo wszystko okazało się dla mnie kluczowe. Napęd w Konie pochodzi z hybrydowego Hyundaia Ioniqa. To silnik benzynowy 1.6 o mocy 105 KM oraz 44-konna jednostka elektryczna. Moc całego układu wynosi 141 KM.


Do tego mamy dwusprzęgłową automatyczną skrzynię biegów, która przekazuje napęd na przednią oś. No i oczywiście akumulator o pojemności 1,56 kWh pod tylnymi siedzeniami, który pozwala odzyskiwać energię podczas hamowania.
Fot. naTemat
Jak to się sprawdza w praktyce? Podstawowy tryb nie oferuje jakiegoś szału z jazdy. Trzeba liczyć się z tym, że przyspieszanie do około 70 km/h nie będzie porywające. A do setki zajmuje ponad 11 sekund. Prędkość maksymalną w Konie ograniczono do 160 km/h. Katalogowe parametry kojarzą się z typowym miejskim autem. Postanowiłem więc pójść na przekór i wyjechałem w dłuższą trasę, co okazało się… strzałem w dziesiątkę.

Nie, Kona nie jest typowym mieszczuchem. Przejechałem nią 300 km na trasie z ekspresówką oraz lokalnymi drogami i byłem pod wrażeniem. Auto świetnie wchodziło w zakręty, bez nadmiernych przechyłów. Momentami dało się odczuć sztywność zawieszenia. Potwierdziło się jednak, że auto jest naprawdę komfortowe, chociaż przy 120 km/h moim zdaniem robiło się już za głośno.
Fot. naTemat

Przy dość spokojnym stylu jazdy spalanie wyszło mi na poziomie 5 l, ale da się zejść niżej! Potem przejechałem za miastem jeszcze kolejne 100 km i zbiłem zużycie do 4,7 l. Jedna uwaga: w ogóle nie skorzystałem wtedy ze sportowego trybu skrzyni biegów. Przy autostradowej prędkości spalanie wzrasta do ponad 6 litrów.

Najgorzej jest na starcie. Przy zimnym silniku wskaźnik zużycia pokazywał mi absurdalne w tym przypadku 9 litrów. Wystarczy przejechać jednak kilka kilometrów i wszystko się normuje.
Fot. naTemat
Wspomniane już szaleństwo i hybrydowy Hyundai pewnie dla wielu będzie jakimś dziwacznym połączeniem. Powiem wam jednak, że Kona ma TROCHĘ sportowego zacięcia. Weźmy choćby manetki do zmiany biegów przy kierownicy. Co do samej jazdy, to zostańmy przy tym, że da się nią wyprzedzać bez szybszego bicia serca, chociaż skrzynia przysypia nawet w trybie sport. Gdyby nie to, dałoby się wycisnąć z tej hybrydy nieco więcej.

Kiedy oddawałem Konę po tygodniowym teście stwierdziłem, że… mogłaby ze mną zostać. Nie będę oszukiwał, nie jest to auto moich marzeń, ale na pewno się na nim nie zawiodłem. Taka zwrotna hybryda z większym prześwitem idealnie sprawdza się choćby w sytuacji, gdy trzeba wjechać na wysoki krawężnik.
Fot. naTemat
Wszystko było fajnie, aż do momentu, kiedy zajrzałem do cennika. Za auto, którym jeździłem, trzeba zapłacić prawie 134 tys. zł. Co prawda Hyundai oferuje teraz mały upust, ale cały czas poruszamy się w granicach tej kwoty. Żeby zejść z ceny, trzeba by zrezygnować z przydatnych dodatków. A ja chciałbym mieć w aucie choćby ten ekran 10,25 cala, więc nie poszedłbym na kompromisy.
Fot. naTemat

Dla porównania, Kona z benzynowym silnikiem 1.6 o mocy 177 KM i napędem 4WD kosztuje w wersji premium 122 300 zł. I ta opcja będzie zdecydowanie bardziej kusząca dla nabywców. Patrząc na ceny zapominamy, że jeżdżąc hybrydą trochę nam się zwróci przy małym spalaniu. Liczy się tu i teraz, a fakty są takie, że różnice w cenie między wersją bardziej "eko" i tymi pozostałymi są zbyt duże.

Mimo wszystko trzeba oddać, że Hyundai Kona Hybrid jest autem, którego do tej pory zdecydowanie brakowało w ofercie marki. I jeśli ktoś teraz zapyta mnie o miejską hybrydę, to z czystym sumieniem podsunę taką koreańską propozycję. Tylko może lepiej poczekać na jakąś wyprzedaż rocznika.

Czytaj także: Czy e-kompakt z Korei za 200 tys. zł to coś, z czego koń by się uśmiał? Sprawdzałem to przez tydzień

Hyundai Kona Hybrid na plus i minus:

+ Zewnętrzny design z pazurem
+ Zwrotność
+ Świetnie się prowadzi nie tylko w mieście
+ Spalanie, ale tylko przy rozsądnym użyciu gazu
- Słaba jakość wykończenia w środku
- Wysoka cena

Fot. naTemat