Marcin Perchuć, czyli doktor, który nie zna się na COVID-19. Lecz na aktorstwie – jak najbardziej!

Michał Jośko
Syn sejsmologa, który nie został fizykiem. Świetnie zapowiadający się dziennikarz, który nie związał się z mediami na stałe. Oto człowiek, który postawił na karierę aktorską i... całe szczęście! Na koncie ma całe mnóstwo świetnych ról, przez cztery lata był dziekanem Wydziału Aktorskiego stołecznej Akademii Teatralnej, a dziś znów – po dziewięcioletniej przerwie – możemy oglądać go w serialu "Usta usta". Porozmawiajmy o aktorstwie w czasach pandemii, pracoholizmie, wychowaniu dzieci i tym, czy przyjaźń jest ważniejsza od miłości.
Marcin Perkuć Fot. TVN
Skoro rozmawiam z doktorem, powinienem chyba poprosić o kilka porad dotyczących koronawirusa

Niestety, zawiodę pana – nie wyznaję się na medycynie, tak więc – w przeciwieństwie do niektórych artystów i artystek – nie zamierzam stawać się kolejnym "autorytetem" z zakresu wirusologii (śmiech).

Człowiek w moim wieku, człowiek z takim a nie innym doświadczeniem życiowym ma świadomość tego, iż mądrzenie się na tematy, które są mu znane wyłącznie z książek popularnonaukowych, jest średnio sensowne.
Marcin Perchuć (po prawej) i Paweł WilczakFot. TVN
Rozumiem i szanuję. A więc jak zmiany, które nastąpiły w ostatnich miesiącach, ocenia pan z perspektywy doktora sztuk teatralnych i człowieka, który przez cztery lata pełnił funkcję dziekana Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza?


Gdy rozpoczął się tzw. lockdown, byłem wręcz zachwycony postawą moich podopiecznych. Gdy prowadzenie zajęć na uczelni stało się niemożliwe, pozostało przenieść się do świata wirtualnego, korzystać z rozmaitych komunikatorów internetowych.

Przyznam, że początkowo – przez pierwszy tydzień – miałem wątpliwości. Nie byłem pewien, czy w ten sposób uda się naprawdę dobrze kontynuować zajęcia. Jednak młodzi ludzie mają nieprawdopodobną wręcz umiejętność przystosowywania się do zaskakujących sytuacji.

Czytaj także: "Aktorstwo stało się dla mnie terapią". Odkryjmy sekrety tajemniczej Emmy Giegżno

Podopieczni zapalili się bardzo mocno. Motywowali mnie, powtarzali, że nie można się poddawać, stali się siłą napędową, która naprawdę skutecznie motywowała do działania. Tak więc wygenerowaliśmy parę pomysłów, które – po wprowadzeniu ich w życie – okazały się bardzo trafne; oczywiście głównie w przypadku studentów młodszych, bo już na roku trzecim, gdy przyszły aktor uczy się bardziej zaawansowanych technik pracy nad rolą oraz przytrzymania uwagi widza, edukacja wirtualna jest znacznie trudniejsza.

Tak czy owak marzec, kwiecień i maj były miesiącami naprawdę pracowitymi. Spędzaliśmy po kilka godzin dziennie przed komputerami, prowadząc rozmaite gry, np. ćwiczące wyobraźnię. Nigdy wcześniej nie spędziłem ze studentami tak wiele czasu.

Był to naprawdę owocny semestr, którego zwieńczeniem stał się "egzamin pandemiczny". Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy w historii naszej uczelni został zarejestrowany i zmontowany nie tylko on, lecz i wcześniejszy proces edukacji. Tak więc wszyscy otrzymali naprawdę fajną pamiątkę swych dokonań. Jak widać, nawet w tej nieprzyjemnej dla całego świata sytuacji można znaleźć jakieś plusy.
Marcin PerchućFot. TVN
Czy studiowanie w tak specyficznym okresie może być również metodą selekcji naturalnej, sposobem na odsianie osób, które nie są wystarczająco zmotywowane, silne? Przecież każdy student aktorstwa musi przygotować się na to, że wiąże się z niełatwą, bardzo kapryśną branżą, musi mieć naprawdę twardy tyłek.

O, racja, twardy tyłek jest w tym zawodzie czymś wręcz niezbędnym. Tak więc rzeczywiście, być może ten dziwny czas, ten "trening pandemiczny", zaowocuje wysypem naprawdę wielkich talentów? Przypomnijmy sobie stan wojenny – przecież wówczas również zamknięto uczelnie i przez jakiś czas studiowanie było mocno utrudnione, trzeba było zaciskać zęby i utwardzać wspomniane pośladki. A jednak ówczesne roczniki wydały nieprawdopodobnych, fantastycznych aktorów i aktorki.

Nawiązując do pracy w zawodzie, którego uczymy na naszym wydziale: zawsze podkreślam, że owszem, każdy student powinien kochać teatr i to z nim wiązać swoją przyszłość, lecz jednocześnie musi być przygotowany na zupełnie inny scenariusz. Dlatego w czasie, w którym pełniłem funkcję dziekana, kładłem naprawdę duży nacisk na to, aby moja uczelnia edukowała w sposób możliwie wszechstronny.

Chodziło nie tylko o przygotowanie adeptów wydziału aktorskiego do pracy na deskach teatralnych, lecz także we wszystkich profesjach parafilmowych i paratelewizyjnych, bycia dziennikarzami, prezenterami radiowymi, didżejami, kreatywnymi w agencjach reklamowych – można tak wymieniać naprawdę długo…

Mówimy tutaj o wykonywaniu jednego z wielu zawodów, które mają pewne wspólne mianowniki: pracę na wyobraźni, otwartość umysłu, umiejętność komunikacji z człowiekiem i rozpoznawanie jego emocji.

Do tego dochodzą rzeczy z pozoru oboczne podczas edukacji aktorskiej, lecz zarazem niesamowicie wręcz istotne, w różnych branżach: umiejętność wypowiadania się, dobrze ustawiony głos i panowanie nad tremą. Przecież wszystkie rzeczy, o których mówię, są bardzo cenione również w korporacjach, wiele firm organizuje podobne szkolenia dla swoich pracowników.

Tak więc jestem absolutnie przekonany, że ta szkoła – oprócz wypełniania misji związanej ściśle ze sztuką sceniczną – naprawdę rzetelnie przygotowuje do odnalezienia się na rynku pracy, o ile nie wypali wielka kariera aktorska, co przecież zdarza się naprawdę często.
Z Magdaleną WalachFot. TVN
Pan przed laty rozpoczął robienie kariery dziennikarskiej, pracował w radiach Kolor i Wawa… Zdarzyło się kiedykolwiek żałować ucieczki ze świata mediów?

Miałem to szczęście, że owo "dziennikarstwo" – może pan umieścić to słowo w cudzysłowiu, gdyż do naprawdę wybitnych dziennikarzy było mi naprawdę daleko – przypadło na lata 90., czyli wspaniały, szalony czas wielkich zmian. Byliśmy młodymi ludźmi pamiętającymi dziennikarstwo PRL-owskie, którzy nagle mogli zacząć działać w zupełnie innych realiach – każdy chciał być ekstremalnie wyrazisty, luźny i dowcipny, chciał błyszczeć oraz imponować światowym stylem wzorując się na dziennikarzach z zachodu.

Ja, człowiek po dwudziestce, przeżyłem wówczas fantastyczną przygodę, z której wyniosłem naprawdę wiele. Jednak okazało się, że w moim życiu najważniejsze jest aktorstwo, tak więc nie żałuję, że wszystko potoczyło się w taki właśnie sposób. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, iż praca w mediach to naprawdę ciężki kawałek chleba.

Wiem to doskonale, bo przecież w tej branży działa moja siostra, Marta Perchuć-Burzyńska, związana m. in. z radiem Tok FM i TVP Kultura. Podziwiam jej determinację i to, jak wiele czasu poświęca na przygotowywanie się do wywiadów. Wszystko po to, aby uprawiać dziennikarstwo rzetelne, prawdziwe. Wielki szacun.

Owszem, bardzo chętnie wróciłbym do radia, jednak traktując to wyłącznie jako hobby. Mógłbym poświęcać temu godzinę, dwie tygodniowo, prowadząc jakąś audycję. Koniecznie nocną, bo wtedy słuchałoby mnie niewielu ludzi (śmiech).
W serialu "Usta usta"Fot. TVN
Jako aktor może pan liczyć na niemałą widownię – przecież powrócił Krzysztof Kornatowski, czyli postać, w którą wciela się pan w nowej odsłonie serialu "Usta usta". Porozmawiajmy o tym, jakie cechy dzieli z nim Marcin Perchuć – zacznijmy od pracoholizmu…

Chyba pod tym względem daleko mi do Krzysztofa, choć rzeczywiście, nie unikam pracy. Tak więc dziękuję Bogu za to, że pracuję w zdecydowanie ciekawszej branży, a konkretniej: zarówno za ten serial, jak i możliwość występowania w teatrze, czy też bycia wykładowcą.

Widzi pan, należę do pokolenia, które przyszło na świat w komunistycznej Polsce, czyli – mówiąc najdelikatniej – świecie niezbyt wesołym. Pamiętam np., że gdy w 1985 r. rodzice chcieli kupić mi, dwunastolatkowi, mały zestaw Lego, musieli odkładać na to przez rok.

Mój sposób myślenia wyniosłem z czasów PRL-u komunizmu i późniejszego przełomu, czyli okresu, w którym rodzice starali się zapewnić dzieciom lepszy byt, ale zazwyczaj nie mieli takiej możliwości, niezależnie od tego, jak mocno się starali.

Dlatego naprawdę błogosławię i szanuję pracę. Jeżeli mam takową możliwość, biorę ją pełnymi garściami, wykorzystuję możliwości, jakie dał mi los. Właśnie po to, abym nie musiał być ojcem oszczędzającym na owo Lego przez rok.

Dla Krzysztofa Kornatowskiego dobra doczesne również są bardzo istotne… Widzę, że rozmawiam z człowiekiem zaradnym, a nie toposowym odrealnionym artystą z głową w chmurach, nie myślącego o rzeczach tak banalnych, co pieniądze.

Mam dwójkę dzieciaków, tak więc najzwyczajniej w świecie muszę myśleć o pewnych sprawach, chociażby takich, jak odłożenie odpowiedniej kwoty na ich odpowiednią edukację. Wiem, są różne podejścia, niektórzy rodzice mówią: "OK, chcesz studiować? Pracuj". Jednak tutaj wracamy do mojego pokolenia – gdy człowiek wyjdzie z takich realiów, chciałby zapewnić dzieciakom zapewnić dużo, bardzo dużo. Nie jest to ani złe, ani dobre, tak po prostu jest.
Z aktorami grającymi serialowych przyjaciół: Wojciechem Mecwaldowskim i Pawłem WilczakiemFot. TVN
Kontynuując wątek serialowego Krzysztofa: jest bardzo mocno przywiązany do przyjaciół, niesamowicie wręcz lojalny wobec nich. Ponoć zazdrości mu pan relacji z tą paczką, która trzyma się razem od wielu lat…

Owa zazdrość wynika z tego, że przyjaźń stawiam naprawdę wysoko, wręcz wyżej, niż owo słynne uczucie na literę "m". To nieprawdopodobnie wręcz wspaniała sprawa: spotkanie grupy ludzi, na których można liczyć zawsze, choć mijają lata, choć po drodze pojawiają się rozmaite perturbacje życiowe, niestety, takie rzeczy zdarzają się naprawdę rzadko. Jeżeli chodzi o "świat prawdziwy", jestem świadkiem istnienia jednej takiej grupy…

Świadkiem, nie uczestnikiem?

Niestety, jedynie świadkiem. Powód? Może trochę od tego uciekałem. Cóż, być może to temat na wizytę u terapeuty (śmiech). Być może zawsze bałem się tej przyjaźni przez naprawdę wielkie "P". Doprecyzujmy: oczywiście wszystko jest kwestią indywidualnej nomenklatury, przecież są osoby, które znają setki osób i każdą z nich określają mianem przyjaciela bądź przyjaciółki.

Ja natomiast mówię o czymś, co w mojej ocenie jest najwyższą formą ustosunkowania się do drugiego człowieka. No a na takiej przyjaźni chyba słabo się znam (śmiech).