Zakaziła się koronawirusem, ale w systemie nie istniała. "Miałam wrażenie, że jestem pacjentem 0"

Daria Różańska
– Po ośmiu dniach od informacji o pozytywnym wyniku testu na obecność koronawirusa wpisano mnie do systemu, który kontroluje, czy stosuję się do zasad izolacji. Wymusiłam to na sanepidzie. Ale jak już się to stało, to nikt tam nie zapytał mnie nawet, z kim miałam kontakt – opowiada nam Katarzyna Tomicka, która w mediach społecznościowych wytknęła błędy systemu i opisała batalię z sanepidem.
Katarzyna Tomicka szczerze opisała swoje doświadczenia z sanepidem po tym, jak zakaziła się koronawirusem. Fot. Screen z Facebooka


GiS i resort zdrowia zapewniają, że mają wszystko pod kontrolą. Czy po ostatnich doświadczeniach ma pani podobne odczucia?



Katarzyna Tomicka: – Mam poczucie, że jest totalna dezinformacja. W czasie, kiedy chorowałam na koronawirusa, musieli się z tym mierzyć również dwaj moi znajomi. I mam porównanie, jak przebiegał ten proces w przypadku każdego z nas.

Każdy znalazł się pod opieką sanepidu z innego miasta, gdzieś w województwie mazowieckim, mimo że wszyscy mieszkamy w Warszawie. Przedstawiciele sanepidów mówili co innego, co więcej każdy lekarz, z którym się kontaktowaliśmy, miał inną wiedzę. Odniosłam wrażenie, że wszyscy są zaskoczeni sytuacją, zagubieni i nie są wypracowane procedury. Czułam się jak pacjent 0.

Pracownicy sanepidu wykazywali dobrą wolę, tylko nie wiedzieli, jak mają się w tej sytuacji odnaleźć. A przepisy zmieniały się co pięć minut.

W czym się różnili?

Na przykład nie wiadomo było, kto ma wpisać do systemu, że pacjent jest zakażony koronawirusem. Były też różne głosy na temat tego, czy to lekarz czy pracownik sanepidu ma wyznaczyć długość izolacji i ile ma ona dokładnie trwać.

W pewnym momencie sami więc znaleźliśmy ustawę z 8 września, zgodnie z którą, jeśli ktoś nie ma objawów, to w izolacji powinien spędzić 10 dni, a minimum 13 – jeśli występują u niego objawy.

Od początku – dlaczego zdecydowała się pani zrobić test na obecność koronawirusa?

Od kilku dni miałam objawy zapalenia zatok, straciłam też smak i węch. Potem katar ustąpił, ale pozostał brak smaku i węchu. Czułam się jeszcze gorzej, potwornie bolała mnie głowa, ponieważ w okolicy były osoby "dziwnie przeziębione", stwierdziłam, że sprawdzę, czy nie jestem zakażona koronawiusem. Zrobiłam to z czystej odpowiedzialności.

Dlaczego nie wykonała pani testu na NFZ?

Miałam dwa z czterech objawów zakażenia, które upoważniają do zrobienia państwowego testu. Nie miałam ani gorączki, ani kaszlu. Przy czym te wspomniane cztery objawy ma zaledwie 10 proc. zakażonych.

A cała reszta musi zrobić test na obecność koronawirusa prywatnie za kilkaset złotych.

Tak, test kosztuje 500 zł. Jaki procent społeczeństwa stać na to? Ilu z nas będzie miało odpowiedzialność, by zostać w domu i dalej nie rozsiewać zakażeń, jeśli nikt nich nie skontroluje?

Następnego dnia otrzymała pani pozytywny wynik testu. Od razu powiadomiła pani znajomych?


Tak, nie czekałam na żadne wytyczne sanepidu, obdzwoniłam wszystkich, z którymi miałam kontakt. Te osoby też wykonały testy. Ci, którzy nie mieli objawów, poszli prywatnie. Okazało się, że zarażone są dwie osoby. Żadna z nich nie miała objawów.

I tu się zaczyna pani batalia z sanepidem. Po jakim czasie została pani wpisana do systemu jako osoba zakażona koronawirusem?

Po ośmiu dniach wpisano mnie do systemu. Wymusiłam to na sanepidzie. Ale jak już się to stało, to nikt tam nie zapytał mnie nawet, z kim miałam kontakt.

To im powinno zależeć na tym, by pacjent był wpisany do systemu, izolował się i nie zakażał innych.

Dokładnie. Odniosłam wrażenie, że nikt nie chce mnie wpisać do systemu.

A być może to prywatna przychodnia nie wysłała wyniku testu do sanepidu?

Dwaj znajomi zakażeni koronawirusem wykonali testy w tej samej przychodni. We wtorek – dzień później – mieli już wyniki, a w czwartek zadzwonił do nich pracownik sanepidu. Poza tym, w moim przypadku wynik testu został ponownie wysłany przez lekarza do sanepidu. Ewidentnie moje dane gdzieś zginęły.

Czy była pani kontrolowana podczas izolacji, której de facto sama się pani poddała ?

Zupełnie nie. Sama zainstalowałam sobie aplikację. Inaczej było z moimi kolegami – do nich sanepid zadzwonił. Dostali maila z ministerstwa, że mają zainstalować tę aplikację. Mnie nikt w ten sposób nie instruował.

Wspomniała pani, że w tym czasie odbywała jedną teleporadę z lekarzem.

Tak, skontaktowałam się z lekarzem, jak zresztą zaleca sanepid. Ten powiedział mi, że obowiązuje mnie 14-dniowa kwarantanna w związku z tym, że mam objawy koronawirusa. Wiedziałam więc, że przez dwa tygodnie muszę siedzieć w domu.

Kiedy wreszcie sanepid wpisał mnie do systemu, to wyznaczył mi 10-dniową kwarantannę. Choć to też było nie do końca jasne, bo zgodnie z ustawą obowiązuje mnie 14 dni kwarantanny. Koledze sanepid wyznaczył 16-dniową kwarantannę, a on z kolei nie miał żadnych objawów.

Jakoś to tłumaczono?

Nie, po prostu w aplikacji pojawia się informacja o długości kwarantanny. U mnie podano 10 dni izolacji, a powinno być 14. Mój kolega nie miał objawów i wyznaczono mu 16-dniową kwarantannę. On próbował dyskutować z sanepidem i pytać dlaczego tak się stało, jaka jest podstawa.

Poinformowano nas, że to lekarz wyznacza długość kwarantanny, więc znajomy poprosił go, by to zmienił. Jednak ten stwierdził, że nie może tego zrobić. To może sanepid? No więc kolega poprosił o zaświadczenie od lekarza, że nie ma objawów.

Dostał pismo, na którym były szczątkowe informacje, więc napisał do sanepidu, załączając ten dokument oraz powołał się na ustawę. I zapadła cisza, po czym w jego aplikacji czas kwarantanny zmieniono na 10 dni.

Czyli krótko mówiąc można dyskutować z sanepidem?

Tak, jak powołaliśmy się na ustawę, której najwyraźniej oni nie znali, to czas kwarantanny został zmieniony.

Czy w czasie dobrowolnej kwarantanny kontaktował się z panią lekarz?

Nie, byłam zobligowana kontaktować się ze szpitalem, gdyby mój stan się pogorszył.

Czy po zakończeniu kwarantanny zlecono pani wykonanie kolejnego testu?

Nie, to już nie obowiązuje. Jestem obeznana w tych wszystkich przepisach.


Pisała pani, że po kilu dniach dobrowolnej izolacji zaczęła pani szukać policja, która otrzymała informację o zakażeniu koronawirusem.


Tak, moja mama mieszka po drugiej stronie miasta i to ją odwiedził dzielnicowy z informacją, że próbują mnie namierzyć, bo się ukrywam. Mama zamarła.

Podała policji mój numer telefonu. I funkcjonariusze następnego dnia do mnie zadzwonili. Powołali się na pismo, które skierował do nich ośrodek zdrowia, w którym leczyłam się jako dziecko. Okazało się, że tam trafiła informacja, że jestem zakażona koronawirusem. W tej przychodni widziana byłam ostatni raz jako pacjent w 1990 roku.

Zrozumiałam na czym polegał mój błąd: nie wyznaczyłam lekarza rodzinnego, choć przecież nie miałam takiego obowiązku. Korzystam z prywatnej służby zdrowia. I nie miałam pojęcia, że od 1990 roku ten ośrodek zdrowia jest wpisany w rejestrze jako moja przychodnia.

Absurdem systemu jest to, że sanepid podaje informację: mamy chorego, ale nie podamy wam jego danych, bo obowiązuje nas RODO. "Mamy chorego, ale sami go znajdźcie" – dokładnie to powiedział mi policjant. Funkcjonariusze też nie mogli się dowiedzieć od sanepidu, gdzie przebywam. Znali tylko moje imię i nazwisko.

Nie obawia się pani ostracyzmu? W końcu publicznie przyznała się pani do zakażenia koronawirusem.


Obawiam się. Wielu ludzi nie będzie chciało się ze mną spotkać, będą się zastanawiać, czy aby na pewno jestem już zdrowa. Wiele osób nie chce też robić testu i się badać, ponieważ psuje im to plany. Wychodzą z założenia: a przejdę sobie tę chorobę spokojnie. I w wielu przypadkach tak się dzieje.

Ale można przecież zarazić starszego sąsiada, babcię.

Ludzie o tym nie myślą.

Jak się pani teraz czuje?

Zmagam się z powikłaniami oddechowymi, które zresztą pewnie pani słyszy. W zasadzie od 2,5-tygodnia leżę. Nie wstaję, mam problem z oddychaniem. Na szczęście nie skończyło się to na szpitalu. Ale non stop boli mnie głowa. Przeszłam problemy żołądkowe, jestem potwornie słaba. Nie wiem, co będzie, jeśli zacznę się poruszać.

Zaraz włączę leczenie oddechowe, bo trzeba to wspomóc. Co będzie dalej? Nie wiem. Zwykłe mówienie mnie męczy.

Dopiero teraz zacznie pani leczenie?

Tak, już ustaliłam z lekarzem, że jestem na etapie wygaszania choroby i powikłań. Muszę się powoli zacząć ruszać, żeby wracać do normalności. Choruję trzy tygodnie, zanim zacznę się z kimś widywać, minie miesiąc.

Na początku rozmowy powiedziała pani, że miała wrażenie, że jest pacjentem 0. Takiego w Polsce mieliśmy w marcu. Wszyscy wiedzieliśmy, że będzie druga fala epidemii, że zbiegnie się ona w czasie z sezonem grypowym, widzimy też, że nie jesteśmy na to przygotowani. Z niepewnością pani patrzy w najbliższą przyszłość?

Boję się, bo wiem, że jest bałagan. Jest wielu urzędników, którzy są pogubieni, zasypani ilością danych, zgłoszeń. Im jest nas więcej, tym większy bałagan tam się robi. Jest masa procedur, które nie działają.

To że każdy z nas usłyszał co innego – to tylko dowód na to, że jest ogromny chaos. Osoby, które są na pierwszej linii frontu, czyli lekarze i pracownicy sanepidu, nie wiedzą, co robić.