Chcesz łatwo i szybko sprzedać zbędne ubrania w internecie? Sprawdziłem: to cholernie trudna sprawa

Michał Jośko
Na początku jest decyzja: czas na remanent szafy! Fajnie byłoby zwolnić w niej nieco miejsca, przy okazji zgarniając parę złotych, które będzie można wrzucić do świnki-skarbonki. Postanowiłem sprawdzić, czy istnieją naprawdę sensowne alternatywy dla czaso- i pracochłonnego (oraz, umówmy się, często irytującego) wystawiania rzeczy na popularnych platformach z ogłoszeniami.
Ubrania z drugiej ręki, czyli coś, co święci dziś triumfy Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta
Remanent to jedno, lecz gdzieś z tyłu głowy świta również myśl, że przecież do produkcji zaledwie kilograma bawełny potrzeba niemal 30 tysięcy litrów wody, nie wspominając o rozmaitych chemikaliach.

A więc fajnie będzie wpisać się w coraz popularniejszy trend zwany circular fashion i nadać naszym niechcianym rzeczom nowe życie. Być człowiekiem myślącym o pojęciach takich, jak "etyka" i "ekologia", zamiast uprawiać marnotrawstwo, tak charakterystyczne dla świata, w którym żyjemy (pamiętajmy, że w krajach Unii Europejskiej na wysypiska co roku trafiają ponad 2 miliony ton ubrań).


W tym momencie zaczynasz rozważać najpopularniejsze opcje. Allegro? OLX? Vinted? Wszystkie te rozwiązania mają podstawową wadę: sprzedaż przypomina wstawianie swoich rzeczy w komis; przecież nie masz jakiejkolwiek pewności, czy na twoje perełki znajdzie się jakikolwiek chętny, a nawet jeżeli, ile czasu to zajmie.

Czytaj także: Jak zarobić średnią krajową na Vinted? Wystawiłam ubrania i... wyszło inaczej, niż się spodziewałam

A przecież chcesz działać tu i teraz! Marzysz o tym, aby wszystko poszło naprawdę gładko, bo nie masz cierpliwości ani do tworzenia atrakcyjnych ofert (mozolne robienie zdjęć i opisów), ani odpisywania osobom składającym propozycje z gatunku: "Witam, daję złotówkę i jestem za godzinę", "Chcem to za darmo, bo mam chorom curke".
Platforma Sellpy, współpracująca z firmą H&MFot. mat. prasowe
W tym momencie przypominasz sobie, że od pewnego czasu w nurt nadawania nowego życia ubraniom wskakują również wielkie firmy. Przecież dożyliśmy czasów, w których słów "lumpeks" i "szmateks" nie wymawia się przyciszonym wstydliwie głosem.

Swój second hand (mówiąc wielkoświatowo) stworzyła np. firma Levi's – można odsprzedać jej zbędne ubrania, które trafią do recyklingu lub, po odnowieniu i odświeżeniu, do nowych klientów. Wady? Na razie usługa testowana jest w Stanach Zjednoczonych, a do tego jedyną formą gratyfikacji są bony podarunkowe na inne ubrania tej marki. A więc nie jest to idealna metoda walki z ubraniowym konsumpcjonizmem.

Nie daj się również zwieść chwytliwym nagłówkom w stylu: "H&M otworzył własny second hand", ponieważ chodzi tu jedynie o fakt, iż skandynawski gigant stał się właścicielem 70 proc. udziałów w szwedzkiej platformie Sellpy, zajmującej się sprzedażą ubrań używanych. Zaznaczmy dwie rzeczy: należności za swoje przedmioty nie otrzymujesz tu od razu, lecz dopiero, gdy się sprzedadzą, no a z tej oferty nie mogą korzystać (na razie?) osoby mieszkające w Polsce.

Znakiem wielkich przemian może być to, że w duchu mody zrównoważonej zaczęły działać nawet marki z najwyższej półki. Przykład? Firma Gucci połączyła siły z vintage'ową platformą The Real Real, umożliwiając klientom odsprzedawanie używanych ubrań i akcesoriów.

Wielkie oklaski za to, że część zysków postanowiono przekazywać walczącej z wylesianiem organizacji non-profit One Tree Planted. Jednak są i wady: a) projekt na razie jest w powijakach, b) masz w szafie zbędne rzeczy od Gucciego? Bo ja nie...
Gucci w odsłoniw używanej, lecz wciąż luksusowejFot. mat. prasowe
Zaraz, zaraz! A może idealne rozwiązanie podsuwa nam firma Zalando? Przecież od pewnego czasu media informują (#KolejneChwytliweNagłówki), iż ów sklep bardzo prężnie rozwija skup i sprzedaż rzeczy używanych.

Zaczęło się od aplikacji Zalando Wardrobe, później nadeszła jej następczyni – Zalando Zircle. Ba! ponoć przez pewien czas ten niemiecki sklep internetowy testował nawet stacjonarny szmateks, działający w rodzimym Berlinie.

Jeżeli wierzyć koleżankom i kolegom dziennikarzom, wystarczy, że ściągnę aplikację Zalando Zircle (dostępną na urządzenia androidowe oraz apple'owskie) na smartfona i już mogę sprzedać wszystko, co uznałem za zbędne. Rewelacja?

Cóż, przedsięwzięcie zaczyna się od pewnych problemów technicznych, a mówiąc konkretniej od tego, że "apka" nie jest dostępna dla użytkowników polskich i korzystanie z niej nad Wisłą to rzecz awykonalna. Czy się mylę?
Outlet Zalando w MannheimFot. mat. prasowe
Jak wyjaśnia mi Juan Casero Palmero z biura prasowego firmy Zalando, nie: z Zircle'a można korzystać wyłącznie w Niemczech. Jeżeli mieszkam w Polsce, pozostaje mi skorzystać z zakładki "Pre-owned", znajdującej się zarówno na stronie sklepu, jak i w aplikacji.

Gdy na nią klikam, pojawia się możliwość zakupu całego mnóstwa używanych ubrań, butów i akcesoriów. W przypadku kobiet mowa tu o ponad 27 tysiącach pozycji, mężczyźni mają nieco mniejsze pole manewru (niecałe 4,5 tysiąca). Dzieci? Nie załapały się.

Świetnie, ale przecież przyszedłem tutaj sprzedawać, a nie kupować. Tak więc loguję się i zaczynam poszukiwania odpowiedniej zakładki. Dodajmy: poszukiwania raczej mozolne (informatyk odpowiadający za jej ukrycie – zarówno na stronie internetowej, czy w aplikacji mobilnej – powinien dostać rózgę od św. Mikołaja).

Co należy zrobić? Najpierw wybrać "Listę życzeń" (rozpoznasz ją po ikonce z sercem), a następnie "Twoje rzeczy" (symbol wieszaka). W tym momencie pojawią się przedmioty, które kupiliśmy na Zalando. Sprawdźmy, na jakie kwoty mogę liczyć, bazując na kilku ubraniach z różnych "bajek cenowych".

Najpierw bluza sportowa, kupiona w lipcu br. – wydałem na nią 311,35 zł, natomiast dziś mógłbym zwrócić ją, otrzymując od sklepu 63,32 zł (zaznaczmy, że wszystko odbywa się automatycznie – system nie zadaje żadnych pytań dotyczących stanu mojego ciucha).

Na drugi ogień lecą rzeczy nabyte kilkanaście miesięcy temu: kurtkę, kupioną za 392,7 zł, którą dziś Zalando wycenia na 179,33 oraz bojówki (niegdyś 188,1 zł, teraz 51,07 zł). A co z rzeczami kupionymi przed laty? Zanurzmy się głębiej w historii "szopingu".

Może cenę lepiej będą trzymały dżinsy, na które w roku 2016 wyłożyłem 379,5 zł? Otóż dziś mogę liczyć na 47,48 zł. Gdybym chciał oddać Zalando buty sportowe (również z roku 2015), kupione w promocji za 411,75 zł, otrzymałbym 31,9 zł. Na koniec zobaczmy, jak mają się sprawy z koszulką za 69 zł, którą posiadam od roku 2013. Propozycja wynosi równe 4 zł.

Czy zacznę w tym momencie uprawiać narzekactwo na stawki, którymi rzucił algorytm? Nie. Umówmy się: poza przypadkami wyjątkowymi (limitowane edycje bardzo "gorących" marek) wartość ubrań, butów i akcesoriów leci na łeb, na szyję natychmiast po opuszczeniu z nimi sklepu.
Mój bilans na Zalando Pre-ownedFot. naTemat
To rzeczy, których nie można traktować w kategoriach inwestycyjnych; trzeba liczyć się z tym, że na rynku wtórnym stają się przedmiotami trudno zbywalnymi. A więc nie zacznę biadolić, że Zalando oferuje mi np. niecałe 6 proc. kwoty, którą siedem lat temu wydałem na koszulkę.

Zwłaszcza uwzględniając fakt, iż we wszystkich przypadkach punktem wyjścia były (promocyjne) ceny oferowane przez ten sklep, a nie rekomentowane przez producentów. A więc to, czy proponowane nam stawki są wystarczające, pozostawiam do własnej oceny.

Porozmawiajmy o rzeczach istotniejszych w tym temacie: OK, fajnie, że niemiecki sklep bierze na siebie całą logistykę – pakujesz rzeczy do pudełka, po które zgłasza się kurier i... już. Wszystko jest darmowe, albo może raczej: wliczone w koszt przedsięwzięcia (wyceniając towary, algorytm uwzględnia bowiem zarówno popyt rynkowy, kwotę, jaką wydaliśmy na daną rzecz, jak i koszty logistyki właśnie).

Świetnie, że Zalando myśli również o dobru świata: jeżeli chcesz zostać filantropem, środki ze sprzedaży mogą bowiem przekazać na fundusz Czerwonego Krzyża lub organizację WeForest. Lecz co, jeżeli jestem egoistą, który chce zgarnąć całą kasę dla siebie, bądź też przekazać ją innej organizacji dobroczynnej?

Tutaj pojawiają się schody, gdyż korzystając z usługi Pre-owned, nie można otrzymać ani złotówki. Wszystkie uzyskane środki otrzymujemy bowiem w formie vouchera, którego możemy użyć podczas kolejnych zakupów w tym sklepie. Owo wynagrodzenie trafi do nas pod pewnym warunkiem: w grę wchodzą wyłącznie "produkty, które prawie nie mają śladów użytkowania i są jak nowe", a wszystko jest weryfikowane podczas "podwójnej kontroli jakości".

Tak więc pomysł Zalando wydaje mi się raczej wyciągnięciem ręki w stronę zakupoholików, którzy nabywają rzeczy po to, aby założyć je wyłącznie raz, na chwilę (albo też nie robią tego nigdy – wrzucają je do szafy, po czym... zapominają), niż rewolucyjną alternatywą dla second handów.

Niestety, jeżeli chcesz pozbyć się rzeczy, które posłużyły ci jakiś czas, a uznajesz, że powinny znaleźć nowy dom, wciąż pozostają opcje bardziej "oldskulowe": np. szukanie kupców na rozmaitych platformach z ogłoszeniami, w grupach facebookowych albo na tzw. garażówkach.

A co, jeżeli samo przewietrzenie szafy jest dla ciebie ważniejsze, niż pieniądze? Jeżeli (tak modnego w naszych czasach) mówienia o drugim obiegu ubrań nie traktujesz wyłącznie jako pustego frazesu? Po prostu: poświęć chwilę na znalezienie w okolicy osób naprawdę potrzebujących; na pewno docenią to, co ciebie już znudziło.