"Wielki kuglarz", czyli książka, która jest naprawdę mocnym zakończeniem tego szalonego roku

Michał Jośko
Oto prawdziwy człowiek-orkiestra: reżyser teatralny i filmowy (na koncie ma np. kultowy "Okrągły tydzień" z ośmioletnim Arkiem Jakubikiem w roli głównej), aktor, scenarzysta, malarz i – co jest szczególnie ważne przy okazji tego wywiadu – pisarz. Porozmawiajmy o "Wielkim kuglarzu", czyli nowej książce Tadeusza Kijańskiego będącej naprawdę intrygującym (i momentami szokującym) połączeniem elementów historycznych, sensacyjnych, fantastycznych i erotycznych. Zaraz, zaraz! Czy nie mamy tutaj przypadkiem do czynienia z autobiografią odrealnioną? Zapytajmy u źródła.
Tadeusz Kijański Fot. materiały prasowe
Czy to prawda, że mam do czynienia z "twórcą analogowym", który zabrał czytelnika w tę podróż przez dziesięciolecia, używając...

... pióra i atramentu. Rzeczywiście, całość została napisana w sposób bardzo klasyczny, ponieważ nie używam komputerów. Tak więc kreśliłem litery stalówką, co z jednej strony było procesem żmudnym, lecz z drugiej sprawiającym mi ogromną przyjemność.

Puszcza pan oko do czytelnika, nie mówiąc mu otwarcie, czy mamy tutaj do czynienia z autobiografią (oczywiście nieco odrealnioną), czy może jednak opowieścią o postaci fikcyjnej, będącą jedynie – cytując słowa książkowej babki Łucji, Ślązaczki – "berami fanzolonymi"...


To, że zauważył pan owo delikatne puszczenie oka, świadczy o tym, iż rozmawiam z facetem diablo inteligentnym. Cieszy mnie to niezmiernie, bo przecież o takiego czytelnika coraz trudniej... Bo rzeczywiście, "Wielki kuglarz" to zderzenie śnienia z rzeczywistością, wydarzeniami, które miały miejsce naprawdę.

Irek Iredyński, jeden z moich wspaniałych przyjaciół, powiedział przed laty: "Stary, w twoim życiu wydarzyło się tak wiele, że mógłbyś obdarować tym wszystkim co najmniej dziesięć osób". A więc dlaczego pisząc książkę, nie miałbym korzystać ze swojej burzliwej biografii?

Nawiązując jeszcze do owego puszczania oka: jako student szkoły teatralnej miałem straszny wypadek, podczas którego wybito mi szablą jedno z oczu i od tamtego czasu noszę protezę wykonaną z glinki porcelanowej. Tak więc uprawiając sztukę, od dekad mrugam do świata na dwa sposoby – zarówno w sposób "prawdziwy", jak i "zmyślony".

Skoro o dualizmach mowa: pańskie korzenie po kądzieli sięgają tradycyjnej rodziny górnośląskiej, natomiast po mieczu są szlacheckie. Wywoływało to jakiekolwiek rozdarcie, zastanawianie się, do którego świata należy pan bardziej?

Przyszedłem na świat w śląskich Wojkowicach i dorastałem nad piękną Brynicą, obok kopalni oraz hałd. Mówię o świecie będącym intrygującą wieżą Babel, gdzie ludzie mówili do siebie po polsku, niemiecku i śląsku, a jednak rozumieli się doskonale.

To, że miałem piękne, wręcz baśniowe dzieciństwo, wynikało również z faktu, że wychowywałem się w pomieszanej, wspaniale poplątanej rodzinie. Z jednej strony: babcia Helena, szlachcianka, która przepieprzyła wielki majątek w Paryżu i Berlinie oraz mój ukochany ojciec, niesamowicie wrażliwy intelektualista, który malował, śpiewał arie operetkowe, deklamował poezje Rilkego, no i puszczał filmy przy pomocy szesnastomilimetrowego projektora, dzięki czemu zakochałem się w kinie.

Z drugiej strony była mama, z domu Jośko, pochodząca z prawdziwej śląskiej familii oraz jej rodzice – dziadek, twardy uczestnik wszystkich powstań śląskich i babcia, przekazująca nam, dzieciom, fantastyczne tradycje tego miejsca. Widzi pan, doświadczyłem cudu istnienia pomiędzy naprawdę intrygującymi światami i naprawdę trudno powiedzieć, który z nich jest mi bliższy. Nie chcę wybierać.

Jeżeli mielibyśmy mówić o tym, co wywarło na mnie zdecydowanie największy wpływ, opowiedziałbym o pewnej książce, którą otrzymałem od ojca, mając cztery lata. To ilustrowana encyklopedia Trzaski, Everta i Michalskiego, czyli pięć opasłych tomów, które mam zresztą do dziś. To właśnie z nich czerpałem wiedzę o świecie, czując coraz większy głód wgryzania się w jego tajemnice. Proszę uwierzyć: moja miłość do świata nie mieści się na żadnej skali!

Jednak ów świat nie jest przecież rajem. Trzymając się wątków, które można znaleźć w "Wielkim kuglarzu": wspominane są tam m. in. Sybir, Kołyma, Katyń, eksperymenty medyczne nazistów, kwestie antysemickie, krwawe wydarzenia poznańskie w roku 1956, inwazja na Czechosłowację, Gdynia i Gdańsk w roku 1970...

To rzeczy, które dotykały mnie boleśnie od najmłodszych lat. Te, które miały miejsce przed moimi narodzinami – pośrednio. Pamiętam chociażby to, jak poruszał mnie widok tatuażu z obozu koncentracyjnego, który miała na przedramieniu ukochana ciocia Marysieńka, zwana Bułeczką.

Dorastając, zaczynałem coraz świadomiej zdawać sobie sprawę z pewnych rzeczy. W tym miejscu przypomina się chociażby rok 1956, gdy siedziałem pod gabinetem ojca, słuchając z przerażeniem rozmów dorosłych. Zresztą o tych krwawych zajściach, które – dodajmy – miały wówczas miejsce nie tylko w Poznaniu, lecz i bardzo mi bliskim Opolu, ojciec opowiadał mi szczerze, otwarcie. Choć był wysoko postawioną figurą w partii komunistycznej, robił to w taki sposób, że płakałem.

W szkole teatralnej spotkałem fantastycznych ludzi. Z Jurkiem Stuhrem, Ewą Dałkowską, Anną Dymną, Henrykiem Talarem, Krysią Tkacz, Marzeną Trybałą i Krzyśkiem Materną – czyli osobami, które dawały mi siłę i chęć trwania w zawodzie aktorsko-reżyserskim – omawialiśmy gorączkowo rozmaite sytuacje, ktore dotyczyły studenckiego życia i dotykały nas bezpośrednio, na przykład utrudniając wystawianie spektakli teatralnych.

Potem przyszły rozmaite dramaty osobiste, takie jak potworny wypadek samochodowy, który miał miejsce w czasach Szkoły Filmowej w Łodzi. Sytuacja była tak dramatyczna, że moje ciało położono w szpitalnym brudowniku i obstawiono kaczkami ze szczynami i gównem. Po prostu nikt nie wierzył, że mam jakiekolwiek szanse na przeżycie. Włączając w to przyjaciół, którzy przyjechali po moje zwłoki. A jednak przetrwałem.

W tym miejscu przypomina mi się inna książka, którą podarował mi ojciec: powieść "Как закалялась сталь", czyli "Jak hartowała się stal" Nikołaja Ostrowskiego. Być może dzięki dorastaniu w ciężkich warunkach zahartowałem się odpowiednio? Być może rozmaite perturbacje jedynie mnie utwardziły, nie zniechęcając do świata, lecz pozwalając odnaleźć w nim wielkie piękno? Jedyne, co wiem na pewno, to fakt, że dziś, z perspektywy 73-latka, oceniam swoje życie jako coś wspaniałego i szalonego. No i pełnego wielkich namiętności.

Przechodzimy do wątku dotyczącego kobiet?

Panie Michale, przecież te cudowne istoty są całym moim życiem. Kocham je wszystkie, powtarzając, że nie ma kobiet brzydkich czy też mało namiętnych. Jedynym problemem możemy być my, mężczyźni, jeżeli w niektórych nie potrafimy dostrzec piękna, bądź też rozpalić ich umysłów i ciał. Och, świat stałby się rajem dopiero wówczas, gdyby rządziły nim kobiety właśnie!

Życie Siwego, bohatera pańskiej książki, pełne jest zarówno miłości "wielkich", jak i namiętnych miłostek. Są wyuzdane kochanki i dzikie romanse, czasami wręcz z chorobami wenerycznymi w tle...

Przecież tak właśnie wyglądają losy człowieka, który poznaje bardzo wiele kobiet, za każdym razem będąc przekonanym na sto procent, że oto właśnie zakochał się do grobowej deski. Pozwolę sobie na kolejny powrót w czasy młodości: ojciec umarł, gdy byłem trzynastolatkiem; z mojego życia zniknął nagle ktoś, dzięki komu żyłem w pięknym, romantycznym świecie i zderzyłem się boleśnie z rzeczywistością.

Proszę sobie wyobrazić coś takiego: ma pan trzynaście lat, lecz mierzy 180 centymetrów i wygląda na osiemnastolatka, który zaczyna się buntować przeciwko pewnym rzeczom. Pańska matka wychodzi ponownie za mąż, lecz ma coraz większe problemy z utrzymaniem dyscypliny. Nawet jeżeli mówimy tutaj o matce wyznającej śląsko-niemiecką metodę wychowawczą "eins, zwei, drei – na dupę szlauchem", czyli zasady naprawdę twardej ręki.

W pewnym momencie przeobraża się pan w łobuza, bądź też – jak mawiała śląska babka Łucja – chachara, który chodzi z dziadkową brzytwą w kieszeni i marzy o wyrwaniu się spod rygorystycznej kurateli. No a gdy się to wreszcie udaje, chciałby zeżreć cały świat! Czerpać z niego pełnymi garściami, cieszyć się wolnością, szaleć i eksperymentować. Mieć tysiąc motocykli, no i tysiąc kobiet właśnie. Nic dziwnego, że studia teatralne i filmowe były okresem naprawdę... barwnym.

Rozmawiam z człowiekiem, który nie poprzestał na działalności aktorskiej i reżyserskiej, parając się całym mnóstwem rzeczy. Jak reaguje pan na określenie "artysta totalny"?

Zacznijmy od słów mojego bardzo serdecznego przyjaciela na życie, Bogusia Lindy, który powiedział niegdyś bardzo fajną rzecz: "artystą się nie jest, artystą się bywa". Może pan to uznać za kokieterię, lecz daję słowo: nigdy nie czułem się artystą. "Od zawsze" marzyłem jedynie o byciu człowiekiem w pełni wolnym i robieniu wyłącznie rzeczy, które sprawiają mi przyjemność; bez nacisków, bez przymusu, bez szefa nad głową.

Tak więc siłą rzeczy poniosło mnie do świata sztuki, który eksplorowałem na rozmaite sposoby, bo chciałem robić filmy fabularne i dokumentalne, tworzyć przedstawienia teatralne i słuchowiska, pisać scenariusze i książki, malować i projektować kalendarze...

Niczego nie robiłem tak, jak zalecała wspominana tutaj babka Łucja, powtarzająca: "jeźli zaczynŏsz coś robić, zrōb to, chopie, do porzōndku". Chodziło jej o ten śląski perfekcjonizm, o stuprocentowe skupienie się na jednym zadaniu.

Ale mnie "nosiło", chciałem próbować rozmaitych rzeczy, nie zawsze zresztą związanych ze sztuką. Przecież byłem również górnikiem, mam na koncie nawet "epizod drwalski", gdy z kolegą wycięliśmy pół młodnika w Krasiejowie. Nasza kariera trwała krótko, bo do pojawienia się nadleśniczego, który krzyknął: "chłopcy, wypierdalajcie, bo was pozabijam"!

Wszystko, co robiłem, było odpowiedzią na potrzebę chwili; na to, czego chciałem zasmakować. Jednak przede wszystkim chciałem żyć, zachłannie konsumować świat i poznawać ludzi, ponieważ kocham ich wręcz niesamowicie. Wyłączając oczywiście skurwysynów.

No właśnie, w "Wielkim kuglarzu" pojawiają się rozmaite kreatury pierwszej wody, tudzież królewny okazujące się pijaczkami i dziwkami, latającymi na miotłach za innymi karlusami. Na ile spotkanie takiej galerii postaci bardzo negatywnych może odebrać wiarę w człowieka?

Cóż, choć Wisława Szymborska nazwała człowieka niemądrym mięsem, to mojemu sercu bliższe są słowa Zygmunta Kubiaka, który pisał o tym, że "cud istnienia istnieje". Chodzi o fascynację jakkolwiek pojętym istnieniem właśnie; ptakami otrzepującymi pióra z porannej rosy, lwami wychodzącymi nocą na żer, czy też czymś najpiękniejszym – matkami niosącymi w ramionach swoje dzieci.

Jedni wierzą w Boga, skupiając się na życiu wiecznym. Inni są przekonani, że po śmierci rozpadamy się po prostu na atomy. Dla mnie te rzeczy nie mają większego znaczenia, wolę skupiać się na kontemplowaniu jakkolwiek pojętego istnienia, no i pozytywnym, dobrym, przyjaznym podejściu do świata.

To kolejna z rzeczy, które wpoił mi ojciec. Pamiętam, że gdy wprowadziliśmy się do poniemieckiego domu, zabronił niszczenia i wyrzucania pamiątek po jego poprzednich właścicielach, choć wywoływały traumatyczne wspomnienia, rozdrapywały rany, które jeszcze nie zabliźniły się po niedawno zakończonej wojnie. Powiedział: "Nie możemy czuć nienawiści do tamtych ludzi. Teraz to nasz świat, ale świadectwa tego, co było, niech zamieszkają sobie na strychu".

Dzięki takim naukom przez całe życie naprawdę mocno skupiam się na byciu człowiekiem porządnym, czyli takim, który nie żre innych. Dlatego niesamowicie boli mnie obserwowanie dzisiejszych Polaków – ludzi, którzy zaczęli być nie tylko agresywni wobec innych, lecz i żrą się nawzajem. Miejmy nadzieję, że wreszcie się opamiętamy. A co, jeśli nam się to nie uda? Wówczas, po raz kolejny cytując słowa mojej babki: "pierona, tedy trza ino jednyj bombki i ciul-dup"!
Książka będąca współbohaterką tej rozmowyFot. mat. prasowe

Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem Świat Książki