Opowiedziała, że "miała aborcję" i zaczął się hejt. Hanna Zagulska: "Niczego nie żałuję"

Daria Różańska-Danisz
– Myślę, że to jedno zdanie "aborcja jest ok" nie jest tak bardzo szkodliwe dla praw kobiet, jak zakaz aborcji i trudny dostęp do antykoncepcji. I wydaje mi się, że nie grozi kobietom tak bardzo jak rządy Zjednoczonej Prawicy – uważa aktywistka Hanna Maria Zagulska, która w filmie Grupy Stonewall opowiedziała o aborcji, którą miała siedem lat temu. W sieci została za to skrytykowana.
Hanna Maria Zagulska opowiedziała o aborcji w filmie Stonewall pt. "Aborcja jest ok". Fot. Screen z YouTube / Stonewall TV
Dlaczego publicznie opowiedziała pani o aborcji?

Hanna Maria Zagulska: – Powodów było wiele. Siedem lat temu, kiedy robiłam aborcję, ważne było również dla mnie, żeby kogoś takiego usłyszeć. Uważam, że takie świadectwa są potrzebne nie tylko po to, żeby edukować, ale i wspierać. Żeby pokazać, że te osoby nie są same i że nie jest to doświadczenie, którego należy się wstydzić.

O aborcji opowiedziałam osobie dalszej, ale z grona znajomych, dopiero po roku. Bardzo źle czułam się ze świadomością, że jest pewna rzecz w moim życiu, o której nie mogę nikomu powiedzieć.
To straszne obciążenie psychiczne, kiedy człowiek czuje, że nie będzie nigdy do końca akceptowany. Przez kolejne siedem lat bliskim, partnerom, w organizacjach czy grupach, z którymi działałam, starałam się mówić o tym doświadczeniu. Grupa Stonewall to dla mnie środowisko osób, z którymi nie dość, że mogę coś zrobić dla innych, to czuję się na tyle bezpiecznie, rozumiana, że tworzy się przestrzeń do wymiany doświadczeń. Chodziło nam o to, by pokazać, że osoby, które są przed lub po aborcji, nie są same.


Zaraz zaczął wylewać się hejt: "Jestem Hanna M. Zagulska i jestem mordercą"; "Twoje dziecko nie miało prawa decydować, a ty domagasz się prawa wyboru". Co pani odpowiada?

Po pierwsze staram się nie czytać wulgarnych komentarzy. Doceniam głosy kobiet, które prywatnie albo w sieci napisały mi o swoich doświadczeniach.

Musi być przestrzeń na rozmowę. Niektóre z nich bardzo cierpią po aborcji, niektóre czują się zupełnie obojętne, jeszcze inne – jak ja – czują po prostu ulgę. Zamawiają sobie pizzę i popijają pepsi.

Nie chodzi o to, żeby stale traumatyzować kobiety, mówiąc im, że są morderczyniami, nie mają prawa do swojego smutku i swojego życia. I wychodząc z tego założenia, staram się tych komentarzy nie czytać.

Widziałam, że dość aktywnie odpisuje pani na komentarze różnej treści.

Odpowiadam na komentarze, które dotyczą wsparcia. Dziękuję ich autorom. Albo dyskutuję z tzw. połowicznymi komentarzami niektórych dziennikarzy.

Mowa o panu Patryku Słowiku i pani Agnieszce Gozdyrze?

Tak. Tym osobom odpisałam, ponieważ mają one bardzo duży kapitał do tego, aby budować opinię w mediach i przestrzeni publicznej. Z ich strony nie pojawił się żaden przekaz – nawet minimalny – wspierający prawo kobiet do decydowania o sobie. Moja wypowiedź o aborcji została przez pana Słowika sprowadzona do robienia sobie manicure. A kiedy jednak ludzie mnie wsparli, to pan Słowik poszedł po screeny z konta mojego partnera.

Po czym pani Gozdyra wyśmiewała to, że nie lubię kobiet, ponieważ używam stwierdzenia "osoby z macicami". Zamieniło się to w dziwną dyskusję. A tymczasem moje pytania, czy wspomniani dziennikarze wspierają prawa kobiet do decydowania o sobie, swoim zdrowiu i ciele, spotkały się milczeniem.

Pani partner napisał, że "żałuje, że to nie z nim była ta aborcja, ale i wszystko przed nami". To był żart?


Mój partner po pierwsze jest siedem lat starszy ode mnie i w przestrzeni publicznej funkcjonuje od 20 lat. Napisał nawet książę "Dobry troll", pisze wiersze, felietony. Ma pewien ironiczny sposób pisania postów na Facebooku .


Ale nie każdy o tym wie. Więc wpis pana Kapeli odebrany został przez duże grono zupełnie na poważnie.


Powiem za siebie: Jaś Kapela wspierałby mnie lepiej niż osoba, z którą wtedy zaszłam w ciążę. Dlatego też powstał ten komentarz.

Jaś wie, jakie to dla mnie ważne i zarazem trudne. Nie byłam w związku z osobą, z którą mogłabym tak otwarcie mówić o sobie i swoich doświadczeniach. I jeszcze narażać siebie i jego na tak mocne publiczne wystawienie.

To jest reakcja, której też chciałam. Kiedy jesteśmy w bańce informacyjnej, to komentarz wystawiony, a później przekazany dalej – chociażby przez Słowika – w przestrzeni, w której i tak byliśmy krytykowani, dostaje od razu negacyjną interpretację. I pojawiło się o nim aż sześć nagłówków.

Co ciekawe, one zaczynają się od tego, że mówię o swojej aborcji, ale i tak ważniejszy jest post mojego partnera. Jedno zdanie z Facebooka jest ważniejsze niż 6 minut wypowiedzi kobiety, która doświadczyła aborcji.

Nie jestem ani zdziwiona, ani specjalnie sfrustrowana, ale jednocześnie nie uważam, żeby ten komentarz był oburzający.

Wiele osób, które popierają prawo wyboru, uważają, że hasło "aborcja jest ok" nie jest ok. Pojawiają się argumenty – nawet popierających Strajk Kobiet – że w momencie, kiedy mamy dostęp do różnych form antykoncepcji, traktowanie aborcji jako jednej z nich, jest niepoważne.

Po to są działania edukacyjne, aby takie podejście zmienić. Kiedy w "Wysokich Obcasach" pojawiła się okładka "Aborcja jest ok" z dziewczynami z Aborcyjnego Dream Teamu, sytuacja była bardzo podobna.

A mam nawet wrażenie, że teraz jest nawet nieco łagodniej. Wydaje mi się, że to kwestia edukacji i podejście do słowa "ok". Dla mnie i dla wielu osób to neutralne słowo. Czyli: nie że dobrze, nie że źle, ale ok.

Ale dla wielu "ok" oznacza po prostu aprobatę. Nie uważa pani, że to hasło po prostu szkodzi walce kobiet, które po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej ws. aborcji, wychodzą na ulice?

Prawica, która w tym momencie rządzi, nie rozdziela tego w żaden sposób. Dla nich po prostu aborcja jest morderstwem.

Tak, dla nich nie ma szarości.

Myślę, że to jedno zdanie "aborcja jest ok" nie jest tak bardzo szkodliwe dla praw kobiet, jak zakaz aborcji i trudny dostęp do antykoncepcji.

I wydaje mi się, że "aborcja jest ok" nie grozi kobietom tak bardzo jak rządy Zjednoczonej Prawicy.

Już teraz, kiedy orzeczenie TK ws. aborcji nie weszło w życie, wielu kobietom odmawia się terminacji ciężko uszkodzonych płodów. A nie każdą Polkę stać, by w takiej sytuacji wyjechać za granicę.

Rozumiem. Ja też siedem lat temu pracowałam na infolinii, zarabiałam 1 200 zł na rękę, a kupienie tabletek za 490 zł, przekraczało moje możliwości.

A do tego jeszcze te tabletki były zatrzymywane przez straż celną w Wielkopolsce. One wróciły. "Women and web" przesyłały je po raz drugi, co powodowało, że musiałam czekać kolejne cztery tygodnie. Jako 22-letnia dziewczyna musiałam po raz pierwszy w życiu jechać do zachodniopomorskiego, odebrać paczkę i wrócić.

Było to okupione ogromnym stresem. Nikomu nie życzę takiej sytuacji.


Mówi pani, że sama decyzja o aborcji była łatwa, choć logistycznie trudna do wykonania. Dlaczego zdecydowała się pani na aborcję? Czy uważa pani, że to nie ma znaczenia?


Chciałabym, żeby dyskusja o aborcji została sprowadzona do słów: "kobieto ok, to jest twoja decyzja". Dobrze by było, gdyby ta decyzja była wystraczającą, czyli jeżeli kobieta chce przerwać ciążę w ten sposób, to ma do tego pełne prawo. I nie pytamy, czy płód był uszkodzony. Sytuacja życiowa układa się tak, że ktoś w tej konkretnej chwili nie chce zostać matką. Koniec.

I dla mnie to była właśnie taka decyzja. Nie chciałam być wtedy matką.

Potrzebowała pani wsparcia? Dostała je pani?

Miałam wsparcie bliskich, ale nie powiedziałam rodzicom, z którymi jestem bardzo zżyta.

Wspierały mnie przyjaciółki. Byliśmy wtedy też w większości jeszcze praktykującymi katolikami. Okazało się, że w polskim Kościele katolickim grzech aborcji jest zagrożony ekskomuniką i żeby się z tego wyspowiadać, to trzeba jechać do biskupa.

Pamiętam, że mnie to wtedy już nie dotyczyło. Ale chodziło też o osoby, które mi pomagały. I dwóch moich przyjaciół z tego powodu czuło się bardzo niezręcznie.

Mieliśmy wtedy od około 20 do 22 lat. I sami sobie poradziliśmy. Nie było też grup pomocowych i nie wiedzieliśmy do kogo się zwrócić.

Spodziewała się pani takiej fali hejtu?

I tak, i nie. Nie spodziewałam się też, że dostanę tak dużo wsparcia i prywatnych wiadomości. Chyba najbardziej wzruszyła mnie ta od znajomej ze studiów, która była pierwszą osobą spoza koleżeńskiej bańki, której opowiedziałam o tym doświadczeniu. Zawsze staram się bardziej skupiać na pozytywach.

Jeśli o tym mowa. Starszy mężczyzna napisał pod pani postem: "Podziwiam Pani odwagę otwartego mówienia o tym. Uważam, że aborcja nie jest ok, ale w pewnych sytuacjach taka możliwość jest konieczna. Jakich? To wie kobieta, i tylko ona może decydować. Na pewno nie prawo. A nikt postronny nie powinien jej wyborów oceniać".

Pan Stanisław często komentuje sytuacje dotyczące np. praw osób LGBT. Chciałabym żyć w świecie, w którym wymieniamy opinie w taki sposób.

Szanując inne zdanie, ale wykazując się empatią. Żałuje pani tego bardzo osobistego wyznania?

Nie, niczego nie żałuję.

To się przysłuży sprawie?

Tak. Poza tym, chciałabym żyć w kraju, który jest krajem mojego pokolenia. Mam wrażenie, że politycy i będący u władzy – również w mediach – opowiadają o świecie, który w ogóle nie przystaje do tego, jak jest naprawdę.

Wydaje mi się, że dlatego to jest ważne. Zmasowana fala hejtu jest sygnałem, że coś się powoli wali i należy po prostu złapać się wszystkich bliskich osób, nakarmić pizzą i to wytrzymać.