Wróżenie z krwi za 49,99. Wirusolog o testach z Biedronki: "Wyrzucanie pieniędzy w błoto"

Helena Łygas
Domowe testy antygenowe z Biedronki w wielu sklepach wyprzedały się na pniu. Tyle że w diagnostyce medycznej są mniej więcej tak użyteczne, jak zestawy "małego chemika" w rozwoju nauki. Jest jeszcze coś. Część kupujących nie do końca orientuje się, co tak naprawdę oznacza ich wynik. Przetestowaliśmy Primacovid i poprosiliśmy o opinię dr hab. nauk medycznych i wirusologa Tomasza Dzieciątkowskiego.
Oto, co znajdziemy w pudełku domowego testu Primacov na przeciwciała SARS-CoV-2 z Biedronki fot. naTemat


Gdy w poniedziałek redakcja INNPoland chciała przetestować – nomen omen – test na przeciwciała koronawirusa z Biedronki, szybko okazało się, że nie będzie to wcale takie proste. W dniu "premiery" testy Primacovid rozeszły się w warszawskich dyskontach jeszcze przed południem.


Dlatego gdy dwa dni później stałam w kolejce w jednym ze sklepów sieci, nie spodziewałam się, że szwajcarskie testy będą dostępne. Starczyło i dla mnie, mimo że współkolejkowicze zaopatrywali się w nie na potęgę (jedna z par postanowiła nawet płacić oddzielnie, żeby wykorzystać limit trzech sztuk na osobę).

Sprawdzam – ale co?


Za jedyne 49,99 zł mogłam sprawdzić – no właśnie – co takiego? Patrząc na szał kupujących, można by przypuszczać, że Primacovid oszczędzi nam czekania na skierowanie, badania w punkcie medycznym i testu PCR, ale nic bardziej mylnego.

Dostępny w Biedronce produkt to test serologiczny, różniący się od zalecanego przez Światową Organizację Zdrowia testu genetycznego nie tylko sposobem wykonania (do tego drugiego pobiera się wymaz nosowo-gardłowy lub próbkę plwociny).

Primacovid z Biedronki nie jest "testem na koronawirusa" – jak ochrzciła go część mediów – ale na obecność we krwi jego przeciwciał (IgG i IgM). Co za tym idzie, nawet jeśli wynik okaże się pozytywny, nie musi oznaczać to, że w danym momencie jesteśmy nosicielami koronawirusa.

Koronawirus? Pewnie, że miałam


Jak wiele osób, podejrzewałam, że COVID-19 już przechodziłam. I nie był to nawet efekt masowej hipochondrii, która ogarnęła nas, gdy czytaliśmy dobry rok temu o co raz to nowych objawach.

Półtora miesiąca przed ogłoszeniem wykrycia pierwszego przypadku koronawirusa w Polsce, gdy hasło "COVID-19" pojawiało się sporadycznie w newsach działów zagranicznych, wróciłam chora z urlopu. Jak na ironię – z Azji.

Dopiero dwa miesiące później zaczęłam kojarzyć fakty. Przypomniałam sobie, że oprócz wysokiej gorączki miałam też duszności i straciłam smak.

Nawet jeśli nie na urlopie – myślałam – to pewnie później. Rok to sporo czasu na chorowanie, więc zdążyłam przejść jeszcze jedną infekcję. Gdy się czegoś obawiamy, często kojarzymy ze sobą fakty tak, żeby nasz lęk potwierdzały. Co za tym idzie, objawy grypy żołądkowej od razu skojarzyły mi się z badaniem mówiącym o występowaniu problemów z układem trawiennym u zakażonych SARS-CoV-2.

Kupując test z Biedronki byłam więc "prawie pewna", że wynik będzie dodatni. Szczerze powiedziawszy bardziej niż dwóch kresek na teście obawiałam się powtarzającego się kilka razy w instrukcji polecenia wyciskania krwi z nakłutego palca.

Test serologiczny z Biedronki – co zawiera i jak przebiega?


W opakowaniu Primacovid znalazłam: kasetę testową (podobną do testu ciążowego), pipetę na krew, fiolkę z odczynnikiem chemicznym i dwa sterylne nakłuwacze. Producent zadbał o tyle szczegółową (łącznie z poleceniami usunięcia dodatkowych folii), co banalną instrukcję, ale i dość wyczerpujące wyjaśnienia do czego służy test (na wypadek, gdyby ktoś myślał, że właśnie diagnozuje u siebie COVID-19).
Test miarodajny, wynik ujemnyfot. naTemat
Przejdźmy jednak do rzeczy – myjemy rączki, wyjmujemy test, odbezpieczamy nakłuwacz przekręcając jego końcówkę o 360 stopni.

W moim przypadku tu pojawił się pierwszy problem. Przyciśnięty do palca nakłuwacz nie bardzo chciał mnie nakłuć (co innego okładkę zeszytu). Być może zresztą producent zdawał sobie sprawę z możliwych problemów i dlatego załączył do zestawu dwa urządzenia?

Za drugim razem się udało i nie było to boleśniejsze niż ukłucie komara. Przyjrzałam się pipecie, do której miałam pobrać krew i uznałam, że instrukcje o "masowaniu palca" nie były przesadzone. Żeby zebrać wymaganą do testu ilość krwi, musiałam chwilę poczekać.

Zdziwiło mnie to o tyle, że w zeszłym roku pisałam o dostępnych już w Polsce domowych testach na HIV i pamiętam, że "pobieranie" krwi było szybsze i łatwiejsze.

Zawartość pipety umieściłam w okienku, do którego zgodnie z instrukcją dodałam dwie krople odczynnika w pięciosekundowym odstępie. Pozostawało 10 minut oczekiwania na wynik. Po chwili w okienku odczytu wyniku zaróżowiła się kreska przy literze "C", czyli próba kontrolna, oznaczająca, że wynik będzie miarodajny.

I to miała być jedyna kreska, którą zobaczyłam tego dnia. Mój wynik, wbrew przypuszczeniom, był ujemny, z czego wynikałoby, że nie tylko nie chorowałam na koronawirusa, ale nawet nie miałam z nim kontaktu (uwaga: nie każda osoba mająca styczność z wirusem SARS-CoV-2 zachoruje na COVID-19).
Opakowanie testu serologicznego z Biedronki, wyprodukowanego przez szwajcarską firmę Prima Labfot. naTemat

Działa czy nie?


Mieliśmy jednak i własną "grupę kontrolną". Tego samego dnia testy z Biedronki zrobili też moi redakcyjni koledzy. Powód był prosty – ponad dwa tygodnie wcześniej jeden z nich wykonał test genetyczny (PCR) rekomendowany przez WHO i miał dodatni wynik. Mimo to, test z Biedronki nie wykrył u niego przeciwciał.

– Przy pełnoobjawowym zakażeniu SARS-CoV-2 przeciwciała utrzymują się we krwi co
najmniej przez okres ośmiu miesięcy. Nie mamy jednak pełnych danych, jak wygląda to
później, jako że wspomniane badanie trwało właśnie osiem miesięcy. Wiadomo natomiast, że przeciwciała innych koronawirusów o potencjale epitdemicznym, takich jak SARS-CoV i MERS-CoV pozostają w organizmie dwa do nawet trzech lat – wyjaśnia mikrobiolog i wirusolog dr Tomasz Dzieciątkowski.

– Można więc przypuszczać, że podobnie jest i w przypadku SARS-CoV-2. Tyle że testy z Biedronki sprawdzają obecność przeciwciał, których czas trwania w organizmie nie jest zbyt długi, w związku z czym mogą dawać wyniki, które nie mają większej wartości diagnostycznej i nie dadzą nam pewnej odpowiedzi na pytanie, czy mieliśmy kontakt z wirusem – dodaje.

Tymczasem zgodnie z zapewnieniami szwajcarskiego producenta test ma 98-procentową skuteczności. Nawet już pomijając nasz redakcyjny eksperyment – i cóż po tej skuteczności, skoro dodatni wynik uzyskają też ozdrowieńcy, osoby zaszczepione, ale i takie, które miały tylko kontakt z wirusem, ale nie przechodziły COVID-19. Nie określono też, jak długo utrzymują się w organizmie badane przy pomocy testu antygeny.

Jakby tego było mało, negatywny wynik nie wyklucza, że jesteśmy nosicielami SARS-CoV-2 w momencie wykonywanie testu. Etap zakażenia może być bowiem na tyle wczesny, że organizm nie wytworzył jeszcze wystarczającej ilości przeciwciał IgG i / lub IgM, żeby dały pozytywny wynik testu (pojawiają się w ciągu 19 dni od zakażenia – u 60 proc. osób w pierwszym tygodniu, w drugim już u 90).

Można by zadać całkiem zasadne pytanie, jaki jest właściwie cel wykonania takiego testu? Przeciwciała, wbrew tyle szkodliwej, co obiegowej opinii, nie gwarantują odporność, niezależnie od mutacji wirusa. A ich poziomu we krwi test z Biedronki przecież nie sprawdza.
Tomasz Dzieciątkowski
wirusolog, dr hab. nauk medycznych

W przypadku SARS-CoV-2, nawet na podstawie wyników testów laboratoryjnych, w których można ustalić dość dokładnie liczbę przeciwciał, nie da się stwierdzić czy dana osoba nabyła odporność. Nie zostało to jeszcze przebadane, a sama reakcja immunologiczna organizmu nie jest tożsama z pełną odpornością. Nie wspominam już, że nawet gdybyśmy wiedzieli, jaki poziom przeciwciał jest niezbędny do jej uzyskania, testy kasetkowe sprzedawane w supermarketach i tak na nic by się nie zdały. To testy jakościowe – dają wynik wyłącznie dodatni lub ujemny.

Wróżenie z krwi za 49,99


Wychodzi więc na to, że właściwa interpretacja wyniku testu serologicznego Primacovid z Biedronki bardziej niż badanie, przypomina wróżenie z tarota. Coś tam widać, coś tam może coś znaczyć, ale nie ma się co przesadnie przywiązywać.

Pytam Dzieciątkowskiego, po co jego zdaniem zostały wprowadzone do sprzedaży biedronkowe testy i na co mogą się nam przydać. Śmieje się. Jego zdaniem służą wyłącznie do zarabiania pieniędzy.

– Wynik dodatni nic nie znaczy, nic nie znaczy też wynik ujemny. Nawet jeśli ktoś doczytał, że testy wykrywają wyłącznie przeciwciała, może i tak być ciekawy, czy "miał już koronawirusa". Wynik dodatni tylko dodatkowo konfunduje i stresuje – nie wiemy właściwie, co z niego wynika, ale że jest pozytywny, czujemy niepokój. Jeśli mieliśmy styczność z zakażoną osobą, powinniśmy zapisać się na test PCR lub antygenowy w przypadku występowania objawów COVID-19. Testy serologiczne z supermarketu mogą posłużyć co najwyżej do wyrzucenia w błoto 50 złotych i dodatkowego zszargania sobie nerwów – klaruje wirusolog.


Chcesz podzielić się historią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Czytaj także: Manicure a koronawirus. O hybrydzie w kształcie migdałków i przedłużaniu paznokci lepiej zapomnij