Jestem zamknięta z hipochondrykiem, który ma koronawirusa. Na karku mam też jego mamusię
Przez cały rok pandemicznego siedzenia w domu i kolejnych lockdownów nic nie doprowadziło mnie jeszcze do szału tak, jak zachowanie mojego partnera w ostatnich dniach. Pomijając oczywiście polityków i kilka innych postaci polskiego życia publicznego. Nazwiska niech każdy wstawi tu sobie sam.
Uważałam to za nawet zabawne, może i trochę urocze. Ostatnio jednak zaczęły ciekawić go testy na koronawirusa, mimo że wcześniej nie przejawiał nimi ponadprzeciętnego zainteresowania. Poczytał, poczytał i uznał, że musi "zobaczyć, jak to się odbywa na żywo".
Dodam, że jesteśmy młodzi i zdrowi, a on nie miał żadnego z objawów. Posprzeczaliśmy się. Byłam zdanie, że powinien sobie darować, bo zajmuje w ten sposób miejsce w krótkiej co prawda, ale zawsze kolejce osobom, które mają objawy i się stresują.
Mimo to wypełnił formularz na ministerialnej stronie, argumentując, że przecież nie wpisał nieprawdy, bo jest "jakiś osłabiony" (serio? a kto z nas nie jest w przededniu przesilenia wiosennego i kolejnego lockdownu?).
Dwa dni później pojechał na swój "wymarzony" test. Spędził w kolejce trzy godziny, a w drodze powrotnej zrobił jeszcze zakupy (bo przecież objawów nie miał). Tyle że następnego dnia stało się coś, czego się nie spodziewał. Wynik testu wyszedł pozytywny.
Najpierw był bardzo rozemocjonowany, ja zresztą też, bo nie muszę chyba dodawać, że mieszkamy razem. Tyle że wydawał się nie tyle przejęty, co rozentuzjazmowany. Kolejna sprzeczka zaczęła się od mojego: i z czego tak cieszysz? Poprzez jego: przecież się nie cieszę, o co ci chodzi?
Dziesięć minut później słyszę, jak z drugiego pokoju (pracujemy z domu) rozmawia z kimś z pracy i opowiada, że ma COVID-19, jak gdyby coś wygrał. Myślę: nie denerwuj się. Ale potem słyszę kolejną rozmowę – zadzwonił do rodziców, rozmowa w tym samym tonie. Poczekałam, aż skończy gadać i poszłam zapytać, czy ma zamiar straszyć też swojego dziadka. "Już mu napisałem"– odpowiedział, jak gdyby nie zrozumiał, że ironizowałam.
Postanowiłam odpuścić, uznając, że ma przecież prawo reagować w stresującej sytuacji zupełnie inaczej niż ja. Minęły dwie godziny, zdążyłam już nawet zrobić zakupy online na najbliższy tydzień izolacji, a typ nagle pojawia się w progu i mówi "sprawdź, czy mam gorączkę", mimo że tuż po otrzymaniu wyniku wyszperałam mu termometr (miał 36,7).
Okazało się, że w między czasie przestał ufać jego pomiarom, a ja gorączkę miałam mu sprawdzić… dłonią na czole. Kazałam użyć jeszcze raz termometru (36,6). On znowu, żebym sprawdziła. "Nie masz" – mówię. Oburzył się, że się z niego wyśmiewam, a przecież jest chory. Powiedziałam, że bezobjawowo. "Przecież mam gorączkę".
"No ku**a mać!" – myślę, ale mówię tylko, że muszę pracować i pogadamy wieczorem. Pół godziny później mój wspaniały chłopak, który w tym czasie zawzięcie google’ował, był już pewien, że termometr nie działa. Powiedziałam, że czułby, gdyby miał gorączkę, a że na jego termometrową paranoję nic nie poradzę.
Okazało się jednak, że jest przeciwnego zdania. I tak zaczęła się awantura o to, że (/czy) muszę iść do apteki i kupić mu drugi termometr. Tu już poszło na noże.
Co prawda na tamtym etapie Sanepid nie zdążył zainteresować się jeszcze moją skromną osobą, ale szanse na to, że również jestem zakażona wirusem, były większe niż mniejsze. Okazało się, że tak zwana odpowiedzialność społeczna ustąpiła szybko paranoi zepsutego termometru.
Po jakichś (lekko licząc) czterech godzinach sprzeczki, zgodziłam się wreszcie iść do apteki, ale nocnej jako że obsługują tam z okienka i po godzinie 23, żeby minimalizować szanse, że kogoś spotkam na ulicy (był środek tygodnia).
Zakładam maseczkę, a nawet dwie i ruszam w drogę, a do przejścia kawałek mam, bo przecież nie wpakuję się do komunikacji miejskiej. Dzwoni typ. Oprócz termometru koniecznie muszę kupić witaminę D3– właśnie przeczytał, że jej niedobór może powodować łatwiejsze zakażenie.
Wrzeszczę do telefonu: JESTEŚ JUŻ ZAKAŻONY IDIOTO.
Idiota mówi: kup profilaktycznie. Dodam tu, że witaminę D3 mamy w domu od pół roku, właśnie ze względu na pandemię. Wcześniej mój partner machnął na nią ręką.
Przeszłam może 200 metrów i kolejny telefon. Pulsoksymetr musi mieć. Koniecznie, nie zaśnie bez tego. O Jezu, a co będzie, jak nie będzie! Osoby powyżej 55 lat dostają w ramach izolacji, a on nie dostał.
Dla świętego spokoju kupiłam i pulsoksymetr. Wróciłam tuż przed północą. Mój partner odpakowuje swój wymarzony sprzęt. Nowy termometr pokazuje to samo, co stary. Co za zaskoczenie. Odczyt z pulsoksymetru – podręcznikowy.
Grzecznie proponuję, pamiętając, że mam do czynienia z chorym bezobjawowo i chorym z urojenia w jednej osobie, że zostawię mu łóżko i prześpię się na kanapie. Przerażenie. Przecież jak mu zacznie spadać we śnie saturacja, to umrze w samotności. Przy okazji okazało się, że miał zamiar spać w pulsoksymetrze. Usiłowałam go od tego odwieść, ale nie wiem, czy się udało, bo poszłam spać na kanapę.
Czytaj także: "Nie chcę takich przyjaciół". Stosunek do covidowych obostrzeń rujnuje Polakom znajomości
Nie wspominałam jeszcze, że mamy psa, co w przypadku kwarantanny nastręcza szereg łatwych do wyobrażenia kłopotów, a już zwłaszcza, jeśli pies jest jeszcze młody. Nasz potrzebuje minimum czterech spacerów dziennie. Gdy dowiedziałam się o pozytywnym wyniku testu, zaczęłam od razu kombinować, jak rozwiązać problem. Sąsiedzi zgodzili się wyprowadzać psa rano, moja siostra, która jeszcze studiuje, powiedziała, że będzie przyjeżdżać na spacer numer 2 lub 3 w zależności od godzin zajęć. Znajomi pracują rozsiani po różnych dzielnicach – mogli pomagać, ale nie codziennie.
Ustaliłam więc z chłopakiem, że mimo wspólnej izolacji, nie będziemy zgłaszać mnie na oficjalną kwarantannę, żebym mogła w razie czego wyjść z psem, tym bardziej, że mieszkamy niedaleko "lasku", który ze względu na bliskość torów świeci pustkami.
Drugi dzień przymusowej izolacji, a ja dostaję telefon z Sanepidu. Mój chłopak drżąc o dobro społeczeństwa (które zeszło na drugi plan, gdy musiał mieć drugi termometr), postanowił zgłosić mnie na kwarantannę w tajemnicy. Tym sposobem utknęliśmy w domu z psem na dobre. Kto sprzątał odchody? Zgadnijcie.
Trzeci dzień, nadal bez objawów i z niewystarczającą liczbą spacerów dla psa, za to z cogodzinnymi pomiarami (pojawiło się też podejrzenie, że oba termometry są "zepsute"). Dzwoni do mnie matka mojego chłopaka. Dlaczego do mnie? Bo uważa, że jej synek umiera, ale nie mówi jej prawdy (już to widzę – pomyślałam). Mówię, że czuje się świetnie, chociaż trochę panikuje.
Gadamy dalej. I wtedy pada pytanie – czy aby termometr jest sprawny i czy kupiliśmy… witaminę C. Usiłowałam się nie roześmiać. Potem kolejny telefon od jego mamy do mnie – BŁAGAM, ZDOBĄDŹCIE PULSOKSYMETR – jęczy do słuchawki histerycznie.
Wieczorem dzwoni po raz trzeci i oznajmia, że jutro wsiada w samochód i przyjeżdża do nas. Co z tego, że i tak nie mogłaby zobaczyć swojego jedynaka. Nieważne, że mieszka zagranicą i to jakieś jedyne 1300 km. Usiłuję odwieść ją od tego wspaniałego pomysłu, zapewniając raz po raz, że przecież nic się nie dzieje, ale idzie jak po grudzie.
W końcu pytam na Facebooku mojego "teścia", co sądzi. "Wiadomo, że to idiotyczne" – odpisuje i dodaje, że współczuje, bo pewnie Tomek tak samo spanikowany jak matka.
Jeśli mężczyźni wybierają sobie na partnerki kobiety podobne do matek, to w naszym przypadku coś poszło ewidentnie nie tak. Ja przypominam jego ojca.Po czterech dniach niewychodzenia nawet na klatkę, sprzątania psich odchodów, koordynowania spacerów, rozwiewania idiotycznych obaw, odbierania telefonów od spanikowanych członków rodziny (zapamiętuję sobie na przyszłość, że nie warto chować jedynaka) i braku tematu rozmowy innego niż koronawirus mojego chłopaka, mam już serdecznie dość.
I boję się pomyśleć, jak będzie to wyglądało za tydzień, o dwóch nie wspominając. Bo co ciekawe, moja kwarantanna jest dłuższa niż jego.
Wiem, że ludzie są w gorszej sytuacji, że ich bliscy ciężko chorują, więc może i nie ma co narzekać, ale nie spodziewałabym się nigdy, że w przypadku wspólnej izolacji, z mojego faceta wyjdzie aż taki dzieciak. A jesteśmy razem już dobrych kilka lat. Pozdrawiam wszystkie kobiety, które mają mężów i chłopaków hipochondryków.
Mimo wszystko, jedno trzeba mojemu partnerowi przyznać – pomysł zdiagnozowania się w kierunku COVID-19, mimo braku objawów, nie był jednak taki głupi.
Ludzie w naszym wieku i młodsi spotykają się w weekendy, urządzają domówki, urodziny jak gdyby pandemii nie było. A za chwilę pojadą do rodziców i czasem dziadków na Wielkanoc. Nie przebadawszy się, no bo przecież nie mają objawów. Jak się okazuje – pozory mylą. W tym roku z całą pewnością zrobimy wcześniej testy.
Czytaj także: Mama Ginekolog, Mama Bibliotekarka, Mama Zosi. Dlaczego Polki wolą tytuł "mamy" od własnego imienia?