Bitwa na pety. Warszawiacy walczą o zakaz palenia na balkonach, pomaga im radna

Helena Łygas
Łowcy zrzucających pety z balkonu sąsiadów dotychczas mogli prowadzić co najwyżej wojnę podjazdową. Jednak ich koszmar ma szanse już wkrótce się skończyć. Warszawska radna Renata Niewitecka zbiera opinie mieszkańców i ma zamiar zacząć ogólnopolską dyskusję dotyczącą wprowadzenia zakazu palenia na balkonach. Wbrew pozorom nie jest to postulat nierealny – analogiczne prawo wprowadzono w styczniu na Litwie.
Pomysł zakazu palenia na balkonach polaryzuje Polaków nie mniej niż spór o aborcję fot. Unsplash / S Alb
Wybierasz dzielnicę i masz dwie opcje: za lub przeciw. Cel jest tyle szczytny, co kontrowersyjny: sprawdzenie, jak wielu warszawiaków jest za wprowadzeniem zakazu palenia na balkonach.

A jest co sprawdzać, bo temat powraca we wspólnotach sąsiedzkich jak bumerang. Z tą drobną różnicą, że w ostatnich latach z kartek na klatkach schodowych przeniósł się częściowo na grupy na Facebooku.

Tak jak niemożliwym jest, żeby przynajmniej raz na dwa miesiące nie pojawił się lament o bezprawnym zajęciu miejsca parkingowego, tak na dłuższą metę nie da uniknąć się wojny z palaczami.


Palacze-zrzucacze


Główny zarzut jest jeden: niedopałki lądujące na cudzych balkonach. Co większym ultrasom przeszkadza też popiół (którego papierosowa proweniencja bywa często domniemana), zapach dymu, czy nawet nocne otwieranie i zamykanie drzwi balkonu.

W litanii utyskiwań na palaczy-zrzucaczy (niedopałek na śpioszkach bąbelka!) problemem są jednak wcale nie papierosy, ale tzw. "kultura osobista". Zjawisko o tyle niesamowite, że kogokolwiek by o nią nie zapytać to owszem, posiada.

Mimo tych szumnych deklaracji, w naszym życiu społecznym coś mało ją widać. Na balkonach lądują wcale nie tylko kiepy, ale też zmiecione z innego balkonu paprochy, wiadro wody z mydlinami, czy obcięte gałązki pelargonii i jej stare liście.

Przeciwnicy dymka na balkonie może i mają związane ręce, ale za to się starają. Jedni pieczołowicie dokumentują popełnienie przestępstwa, fotografując niedopałki pod blokiem i przekazując kartotekę straży miejskiej. Inni posuwają się do partyzantki.

Dowód anegdotyczny: dwa lata temu moja koleżanka zmieniała mieszkanie po tym, jak jej sąsiad uznał, że to ona odpowiada za osiedlowe niedopałki. Traf chciał, że mieszkała na parterze. Co kilka dni ktoś niepostrzeżenie wlewał jej na balkon butelkę wody pełną zebranych w okolicy petów. Niestety, tak jak on nie złapał jej na gorącym uczynku, tak ona nie złapała na nim jego.

Ankieta polaryzująca


Uczestnicy tej krucjaty doczekali się wreszcie się godnej reprezentantki w Ratuszu. Renata Niewitecka, warszawska radna z KO, a od niedawna także przewodnicząca stołecznej Komisji Ochrony Środowiska, zajmuje się właśnie badaniem opinii mieszkańców w sprawie ew. zakazu palenia na balkonach.

– W niecały tydzień w naszej ankiecie wzięły udział 3929 osób, z czego 54,6 proc. mieszkańców Warszawy opowiada się przeciw zakazowi palenia na balkonach. Jak nietrudno policzyć za jego wprowadzeniem jest na tym etapie zbierania odpowiedzi 45,4 proc. Opinie chcemy zbierać do 9 kwietnia. Będą stanowiły podstawę do porozmawiania o problemie na forum Rady Miasta – mówi Niewitecka.

Problem jest tu jeden. Rada Miasta nie dysponuje narzędziami do wprowadzania zakazu tego typu. Z rozmów ze wspólnotami mieszkaniowymi Renata Niewitecka wie, że na wielu osiedlach zakaz palenia na balkonach już obowiązuje. Problem jest jeden – trudno go egzekwować, bo działa na zasadzie umowy społecznej. Jeśli nie ma zapisu prawnego, straż miejska czy policja nic nie wskórają.

Dlatego Niewitecka chce na tym etapie przede wszystkim zacząć dyskusję i uczulić na problem. Chociaż sprawdzała już, co należy zrobić, żeby zakaz tego typu mógł wejść w życie – musi przejść przez Sejm.

Co, jak nie balkon


Ankieta koordynowana przez Mikołaja Zommera umieszczona na grupach zrzeszających mieszkańców poszczególnych dzielnic, wywołała niemały szum. Niektórzy administratorzy zdecydowali się nawet na wyłącznie komentarzy.

Polki i Polacy są w tej sprawie nie mniej spolaryzowani niż w kwestiach światopoglądowych. Wbrew pozorom oba wspomniane konflikty zasadzają się na tym samym – pojmowaniu wolności.

A tę może i wszyscy kochają, ale rozumieją ją już rozmaicie. Niby "wolnoć Tomku w swoim domku", ale jeśli już domek ma balkon i innych Tomków, pojawia się kilka "ale". Śmiecenie z balkonów w teorii i tak jest już niezgodne z prawem, więc zakaz miałby chronić przede wszystkim niepalących mieszkańców przed dymem tytoniowym.

Pytaniem pozostaje, gdzie wobec tego paliliby palacze, bo chyba nikt nie ma złudzeń, że osoba uzależniona rzuci nałóg z dnia na dzień.

Co prawda od czasu wprowadzonego w 2010 roku zakazu palenia w klubach, restauracjach i pubach, odsetek palaczy zmniejszył się w Polsce z 31 do 21 proc., jednak jest to zmiana pozorna – badanie nie bierze pod uwagę e-papierosów i podgrzewaczy tytoniu, które weszły na rynek właśnie w ostatniej dekadzie.

Przypuszczalnie od dymka nie odciągnie uzależnionych i zeszłoroczny zakaz sprzedaży papierosów smakowych, tym bardziej, że w większości sklepów są już dostępne tzw. karty aromatyzujące, przy pomocy których za dwa złote można nowe prawo obejść.

Siekiera sąsiada


W przypadku wprowadzenia zakazu palenia na balkonach, co bardziej praworządni obywatele zaczną palić w mieszkaniach. Tyle że kiedyś trzeba je będzie wywietrzyć. A mało wie o tytoniu ten, komu wydaje się, że będzie to zapach mniej uciążliwy niż dym z balkonu. Kilkudniowa siekiera potrafi zwalić z nóg nawet umiarkowanie wrażliwych węchowo.

Zresztą co do "uciążliwości zapachu" – idąc za ciosem można by postulować obostrzenia w gotowaniu kapusty czy smażeniu cebuli. A może i w liczbie trzymanych zwierząt? Wie, co to smród, kto mieszkał obok zatwardziałej kociary. Wzburzeni komentujący ankietę jednak co i rusz sięgają po argument "cudzego smrodu w ICH WŁASNYM mieszkaniu".

Do tego trudno powiedzieć, jak miałoby wyglądać egzekwowanie zakazu palenia na balkonie w praktyce. Czy to bystre sąsiedzkie oczy i nosy miałyby strzec porządku i donosić na wyjętych spod prawa? Jeśli tak, to należałoby się zastanowić, czy zapach dymu od czasu do czasu nie jest mimo wszystko nieco mniej uciążliwy niż wojna podjazdowa z ludźmi z klatki. Wściekli sąsiedzi psa ci w kwarantannie raczej nie wyprowadzą.
Czytaj także: Osiedle Bliska Wola, czyli warszawski koszmar na jawie wyśniony przez J.W. Construction

Warszawska pionierka


Renata Niewitecka jako pierwsza w Polsce podniosła kwestię palenia na balkonach w debacie publicznej. W styczniu opublikowała na swoim oficjalnym profilu na Facebooku informację o tym, że Litwa po sześcioletniej debacie publicznej zdecydowała się na wprowadzenie zakazu palenia na balkonach. Zapytała obserwujące ją osoby o zdanie, ale tak dużego odzewu się nie spodziewała.

Zdania były co prawda podzielone, ale radna zaczęła otrzymywać dziesiątki maili. Ludzie dziękowali za poruszenie tematu i opisywali swoje historie. Do Niewiteckiej napisała miedzy innymi matka dziecka z ciężką chorobą płuc, która musiała się przeprowadzić, bo w poprzednim mieszkaniu stan zdrowia jej syna stale się pogarszał. Ich bezpośredni sąsiad palił na balkonie na potęgę i mimo jej próśb – nomen omen – nie palił się do ograniczenia tytoniu.

Inna historia, kolejna matka – nie stać jej na klimatyzację, więc latem ma wszystkie okna otwarte na oścież. Przy kopcącej regularnie parze sąsiadów, nie ma nawet szans wywietrzyć mieszkania na noc.

Linie obrony/ataku


W wielkiej awanturze o palenie na balkonach, która rozgorzała pod linkami do ankiety i to niezależnie od dzielnicy, przewija się kilka motywów. Jeden z zabawniejszych to ekologia. Skoro kogoś nie obchodzi dobrostan sąsiadów, może zainteresuje go np. zagłada planety?

Nie trzeba być szatanem researchu, żeby sprawdzić, że wypalenie jednej fajki emituje 3,67 grama CO2. Tymczasem średni limit emisji CO2 na samochód wedle przepisów z 2020 to 95 gramów na kilometr.

Palacz musiałby więc skopcić aż 26 papierosów (jedną i ćwierć paczki), żeby dobić do poziomu zanieczyszczeń emitowanych przez samochód. No i nie oszukujmy się – mało kto bierze auto, żeby przejechać nim 500 metrów i wrócić. Zanieczyszczenia powietrza rundką do pracy i z powrotem nie przebije tu nawet osoba odpalająca cały dzień fajkę od fajki.

Kolejne zagadnienie roztrząsane w zdawać by się mogło niewinnej dyskusji o balkonach to kwestia domniemanego obciążenia, jakim są palacze dla społeczeństwa. Przecież ktoś im te raki i rozedmy będzie leczył, a to wszystko idzie z NASZYCH pieniędzy. Czyżby skromne 21,7 miliarda złotych z akcyzy na papierosy (2019) nie starczyło?

Dochodzi jeszcze argument a la Magda Gessler: wy trujecie ludzi. Niestety palacze nie są jakąś wyobcowaną grupą społeczną pozbawioną partnerów i partnerek czy dzieci i rodziców.

Choć z powodu biernego palenia umiera dziś w Polsce około 1000 osób rocznie, umówmy się, że nie są to raczej zdegustowani sąsiedzi palących, ale raczej osoby bezpośrednio narażone na wdychanie dymu tytoniowego we własnych mieszkaniu. A tych, w przypadku wprowadzenia zakazu palenia na balkonach, będzie więcej.

Należałoby tu też nadmienić, że z powodu smogu rocznie umiera w Polsce już niemal 94 tys. osób, a zanieczyszczenie powietrza w Warszawie jest jednym z najgorszych w Europie. Problem z paleniem wydaje się na tym tle kwestią nieomal "estetyczną".
Uciążliwości życia w bloku nie brakuje. Głośne imprezy, czekające dniami na wspólnym korytarzu worki na śmieci, remonty, hałaśliwe psy, a nawet coś tak kuriozalnego jak lampki świąteczne na balkonie (w zeszłym roku jeden z sąsiadów zażądał ode mnie zdjęcia ich, bo "przeszkadzają jego żonie").

Wydaje się też, że im osiedle nowsze, tym wymagania mieszkańców co do sąsiadów rosną. Bo przecież nie po to kredytowali się na 30 lat, żeby znosić światło z przedzielonego ścianką z białego szkła mieszkania sąsiadów czy śmiechy o godzinie 22.25 w dość umownej "nocy".

Na tym etapie jestem winna czytelnikom i czytelniczkom prawdę. Jestem palaczką z aktualnym statusem nałogu na poziomie połowy paczki cienkich papierosów dziennie. Nie uważam jednak, że szczególnie zaburza to moją ocenę pomysłu wprowadzenia zakazu palenia na balkonach.

Z prostego powodu. Życie we wspólnocie mieszkaniowej opiera się, a przynajmniej powinno, na pewnego rodzaju umowie społecznej. Sprzątam po psie, nie śmiecę, a ze względu na zamiłowanie do "full volume" (lub niezdiagnozowane niedosłyszenie) po 22 przechodzę na słuchawki. Uprzedzam też wcześniej, jeśli mam mieć gości wieczorową porą.

Do tego, mimo że mieszkam tuż obok mieszkania na wynajem, w którym co do zasady rezydują studenci imprezujący minimum raz w tygodniu, wolę założyć stopery niż wydzwaniać na 997.

Każdorazowe wchodzenie sąsiadom na głowę w imię domniemanego prawa do bezwzględnego komfortu wydaje mi się po prostu niesmaczne. Awantury o wyjącego noworodka czy szczekającego psa (a widywałam i takie) to z kolei jakiś wyższy poziom egoistycznego buractwa.

Swoje kopcenie przez około 20 minut dziennie wietrzę bez problemu. W związku z tym trudno byłoby mi wyobrazić mi sobie, że ktoś "dusi się dymem" 24 godziny na dobę z mojego powodu.

Renata Niewitecka: Chciałabym, żebyśmy byli nie tyle społeczeństwem tolerancyjnym, co empatycznym. Pamiętam spory przed wprowadzeniem zakazu palenia na przystankach, w lokalach gastronomicznych. Było wiele głosów oburzenia, oporu społecznego i niezgody na wprowadzenie zmiany. Dziś nie wyobrażamy sobie pójścia do restauracji, gdzie obowiązuje przyzwolenie na palenie. Zakaz wydawał się trudny, a okazał się możliwy. Zmiany zawsze budzą opór, a potem często okazują się lepsze, niż sądziliśmy. Na razie chciałabym przede wszystkim poznać zdanie mieszkańców – tłumaczy.

I trudno jej za to nie pochwalić.

Jeśli mieszkacie w Warszawie, możecie wziąć udział w ankiecie dotyczącej zakazu palenia na balkonach pod tym adresem.

Chcesz podzielić się historią, opinią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Czytaj także: Ominęłam podatek cukrowy i zrobiłam colę w domu. Takiej ceny i smaku się nie spodziewałam