Jeśli to auto nie przekona Polaków do elektryków, to już nic tego nie zrobi

Michał Mańkowski
Skoda Enyaq iV swoją nazwą potrafi złamać język. Na szczęście nie tylko, bo po pierwszych chwilach w trakcie premierowych jazd wiem już, że złamie także serca kierowców. To elektryczny SUV od Skody, który jest w zasięgu przeciętnego Kowalskiego. Jest drogo jak na Skodę, ale rozsądnie cenowo jak na auta na prąd. Oto pierwsze wrażenia po paru godzinach jazdy.
Skoda Enyaq iV to pierwszy elektryczny SUV od Skody. Fot. naTemat
Na początek dwa fakty i jedna opinia. Fakt 1: Skoda Enyaq iV to pierwszy model w aktualnej gamie Skody, który został stworzony jako w pełni i wyłącznie elektryczny. Fakt 2: To także najdroższa Skoda, jaką możecie dziś kupić. Opinia: Jest prześliczna, choć przecież nie o wygląd, ale i o wnętrze tu chodzi.

Gdy pierwszy raz zobaczyłem zdjęcia Skody Enyaq iV, pomyślałem, że coś tu się komuś pomieszało. Przecież to żadna Skoda, a zaginiony brat BMW i3. Większy, ładniejszy, nowoczesny i też na prąd. No i wizualnie podobny.
Niestety (a może stety), to żaden zaginiony brat. BMW mając w swojej gamie elektryczne i3 na długo zanim elektryki zaczęły pojawiać się w ofercie innych producentów gdzieś trochę zaspało wątek e-mobilności.

Czemu piszę o BMW? Dlatego, że to w Polsce bardzo słusznie synonim marki premium. A Skoda? Wręcz odwrotnie, od lat jest w czołówce sprzedaży w Polsce, kojarzy się z wieloma fajnymi rzeczami, ale nie segmentem premium.

I wtedy wjeżdża on, cały na biało: model Enyaq iV, na który patrzysz i nie wierzysz. Nie ma tutaj mowy o żadnej nudzie. Jest nowocześnie, zgodnie z trendami, ale przede wszystkim przyjemnie dla oka, co jest zasługą umiejętnie zaprojektowanych przetłoczeń na karoserii. Widząc sylwetkę Enyaqa od razu wiadomo, że mamy do czynienia z nie takim zwykłym samochodem, ale jednocześnie nie jest to futurystyczny przerost formy nad treścią.
Świetnie dopełniają to spore felgi w rozmiarze od 18 do 21 cali. Bohaterem jednak jest bardzo charakterystyczny i wyrazisty przód Crystal Face. Ten pionowy grill jest także dodatkowo podświetlany.

Enyaq iV to pełnoprawny SUV. A pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że nawet bardziej niż pełnoprawny, bo dziś na rynku mamy masę SUV-ów, czyli aut niby większych i użytkowych, ale tak naprawdę to crossovery.
Tymczasem ilość miejsca i przestronność tego Enyaqa robi wrażenie. Z przodu jak to z przodu, trudno narzekać, wszystko po bożemu. Wskakuję do tyłu, a tam hulaj dusza piekła nie ma. Płaska podłoga, dzięki czemu śmiało wskoczą tam trzy osoby, wyraźny zapas na nogi, które nawet nie zbliżyły się do oparcia foteli z pierwszego rzędu. Nad głową? Świat i ludzie.

Za plecami mamy ogromny bagażnik, który naprawdę zaskakuje rozmiarem. Bardzo pakowny z możliwością zakrycia góry roletą. Jak ktoś jakimś cudem się tam nie zmieści, może podnieść podłogę i wrzucić parę mniejszych gratów do tamtejszych schowków.
Ten ogrom miejsca widać i czuć z prostego powodu. Enyaq iV w środku ma tyle miejsca co największy SUV w gamie Skody: Kodiaq.

I im dalej idziesz, tym jest lepiej. Jestem wielkim fanem stylu, w jakim wykończono Enyaqa. Oczywiście testowane modele prasowe są wyposażane zazwyczaj wizerunkowo, ale generalnie i tak klienci Skody będą mogli w Enyaqu wybierać wykończenie z tzw. pakietu Design Selections. To dziesięć pakietów tematycznych, które można rozszerzać o opcje indywidualne.
Materiały użyte do wykończenia wnętrza są obrzydliwie miłe w dotyku. Deska rozdzielcza jest obszyta w taki sposób, że pierwsza rzecz po wejściu do auta to... dotykanie jej. Równie przyjemne są obszycia na drzwiach czy fotelach, gdzie żółte przeszycia korespondują z innymi żółtymi akcentami wnętrza.
Jest nawet szczotkowane aluminium. Wróć. Plastik, który wygląda jak szczotkowane aluminium. Wygląda super, fajnie się komponuje, ale to oczywiście typowy "plastikowy plastik". Umiarkowanie miła jest za to rączka drzwi. Nie do końca wygodna, ordynarnie plastikowa. Z minusów zapamiętam też drzwi, którymi dosłownie trzeba było walić, by się na pewno zamknęły. Ale to podobno urok tylko tego konkretnego egzemplarza. Oby.
Deisgnerska jest za to sama klamka (ta od środka). Smukła, w nieco charakterystyczym kształcie i położeniu. Trzeba się przyzwyczaić, ale coś w sobie ma.

Przyzwyczaić trzeba się też do dźwigni zmiany biegów, a raczej to małego guziczka, który przesuwamy dwoma palcami. Sporym zaskoczeniem był także brak trybu "P", czyli parking. Normalnie w automatach, gdy np. chcesz się zatrzymać, ale nie gasić samochodu wrzucasz tryb "P" i czekasz. Tutaj jego nie ma. System sam wykrywa czy kierowca jest w aucie i w razie czego go zaciąga.
A co gdy chcesz np. wyjść na chwilę do bagażnika lub cofnąć się zamknąć bramę? Klops. Jesteś skazany na wyłączenie i włączenie auta.

W tym iście skandynawskim wnętrzu króluje 13-calowy wyświetlacz, który jest największy we wszystkich modelach Skody. Jest spory, dotykowy i co ważne: z nowoczesnym i płynnie działającym interfejsem.
No dobra, wygląd wyglądem, ale co poza tym? Początkowe porównanie do BMW ma jeszcze jedno uzasadnienie, bo Enyaq to model z napędem na... tylną oś (lub cztery koła w niektórych wariantach).
Cały zespół napędowy jest oczywiście elektryczny, a samo auto jest bliźniacze z koncernowym Volkswagenem ID.4. Akumulator jest zintegrowany z podłogą, dzięki czemu udało się zyskać więcej miejsca.

Do dyspozycji kierowców są baterie o trzech różnych pojemnościach i pięć mocy silnika: od 109 do 225 kW. W teorii w najbogatszej wersji na jednym ładowaniu przejdziemy aż 537 kilometrów. Premierowe jazdy były jednak zaledwie kilkugodzinne, więc nie mieliśmy możliwości sprawdzenia, na ile ta deklaracja ma potwierdzenie w praktyce.
Doświadczenie z każdym testowanym samochodem na prąd pokazuje jednak, że z tym zasięgiem jest trochę jak ze spalaniem z danych technicznych. Teoretycznie się uda, ale praktycznie mało który kierowca regularnie osiąga je na żywo. Niemniej, nawet wynik koło 400 zasięgu będzie w porządku. W sumie mniej więcej tyle przejeżdżam w mieście na jednym baku swojego auta.
Pierwsze wrażenia po tych paru godzinach za kierownicą Enyaqa iV? Skoda zrobiła to dobrze. A nawet bardzo dobrze. Dostaliśmy pełnoprawnego SUV-a (nie tylko do miasta, ale i w trasę) w cenie, która jak na Skodę jest wysoka, ale jak na elektryki, które przyzwyczaiły nas do irracjonalnych sum, wygląda już sensownie.

Cennik zaczyna się od 183 tys. złotych, ale realnie z dodatkami będzie to liczba z dwójką z przodu. Jeśli w jakiś sposób przekonywać Polaków do elektryków, to właśnie tak. Oby wrażenia nie zepsuła tylko infrastruktura, którą oferta producentów na razie wyprzedza.