Real Madryt ramię w ramię z Barceloną i Juventusem, czyli (nieudany) skok na kasę

Krzysztof Gaweł
Real Madryt ramię w ramię z FC Barcelona oraz wahający się Juventus Turyn na dokładkę. Tak wygląda obecnie skład założycieli Superligi, która raczej już nie ma szans, by zrealizować swój sensacyjny projekt. Dwanaście zbuntowanych klubów wywołało spore poruszenie w świecie piłki i nie jest powiedziane, że poniosły klęskę. Czas pokaże, czy ich zryw przyniesie jakieś zyski.
Real Madryt ramię w ramię z FC Barcelona? Jeśli idzie o wielką kasę, to tak Fot. LaLiga
Superliga narodziła się sensacyjnie dla całego świata w niedzielny wieczór i po 48 godzinach niemal zakończyła swój krótki, acz burzliwy żywot. Najpierw z udziału w projekcie nowych rozgrywek wycofała się Chelsea Londyn, a jej śladem poszły inne drużyny z Premier League. Na placu boju zostało sześć ekip, czyli połowa.
Czytaj także: Josep Guardiola bardzo ostro o Superlidze oraz UEFA. Podał przykład "Lewego"

Szybko zrezygnowali włodarze Atletico Madryt oraz Interu Mediolan, którzy wycofali się z projektu. Na koniec ich śladem poszedł AC Milan. Pozostała już tylko trójka buntowników, Real Madryt ramię w ramię (sic!) z FC Barcelona oraz stojący w szerokim rozkroku Juventus Turyn. Władze Starej Damy przekazały mediom komunikat, z którego wynika, że klub chce grać w Superlidze, ale w sumie nie może.


"Juventus Turyn, będąc przekonanym o słuszności założeń sportowych, marketingowych i prawnych projektu Superligi, doszedł do wniosku, że ​​projekt obecnie ma ograniczone możliwości realizacji w formie, w jakiej został pierwotnie pomyślany" - czytamy na stronach Juve i nie możemy się nadziwić. Ślepemu dążeniu do zmian, być może upadku futbolu i rewolucji w postrzeganiu sportu.

Co sprawia, że Real Madryt jest tak niesłychanie zgodny z FC Barcelona, a Juventus Turyn idzie im w sukurs, choć w razie czego zostawi dwóch hiszpańskich gigantów na lodzie? Odpowiedź jest prosta, pieniądze. Futbolowi giganci, nie licząc tych z Niemiec i być może Paris Saint-Germain, są zadłużeni po uszy. Sumy sięgają setek milionów euro, a straty rosną szybko przez pandemię.

Skok na kasę, bo tak trzeba postrzegać nowy projekt, to także próba ratowania upadających klubów i tuszowania błędów - czytaj niegospodarności - z ostatnich lat. Niezahamowany wzrost, dążenie do sukcesów za wszelką cenę, balansowanie na krawędzi. Tak zarządzano gigantami, którzy dziś są kolosami na glinianych nogach. Sytuacja musi być naprawdę zła, skoro wielkie firmy zdecydowały się zanegować historię i tradycję, którą same tworzyły, by ratować się przed bankructwem.

Nie może w tym kontekście dziwić wypowiedź Florentino Pereza, sternika Superligi i właściciela Realu Madryt, który groził UEFA upadkiem futbolu najdalej w 2024 roku. I swój projekt przedstawił jako jedyny ratunek. Pewnie miał rację, ale pojęcie futbol zawęził do swojego klubu i kilku rywali, z którymi chciałby grać na okrągło.

Nie chcieli tego jednak włodarze UEFA, piłkarze i trenerzy, wreszcie sami kibice. Oczywiście nikt nie wziął pod uwagę ich zdania, a UEFA wykorzystała sytuację, by postawić na swoje projekty i rozbudować Ligę Mistrzów. Dobrze ocenił to Josep Guardiola, który wytknął obłudę i cynizm obu organizacjom, maksymalizującym zyski i dopiero w drugiej kolejności troszczącym się o inne aspekty futbolu.
Czytaj także: Władze Superligi wydały oświadczenie po lawinie rezygnacji. "Piłka potrzebuje zmian"

"Biorąc pod uwagę obecne warunki, powinniśmy ponownie rozważyć najbardziej kluczowe kroki do zmiany kształtu projektu, cały czas mając na względzie oferowanie kibicom najlepszego możliwego doświadczenia przy jednoczesnym dostarczeniu piłkarskiej społeczności zwiększonych płatności solidarnościowych" - ogłosili szefowie Realu, Barcy i Juve.

Być może ich zryw i realne zagrożenie dla interesów UEFA przyniesie "parszywej dwunastce" sporo korzyści. Federacja przekupi buntowników przywilejami, premiami i obietnicami zmian, a ci przyjmą je z miną zawstydzonej panny. I znów wszyscy skupią się na maksymalizowaniu zysków i wyścigu zbrojeń. Tylko - parafrazując słowa Pepa Guardioli - czy to jeszcze będzie sport?