Nowy serial Netflixa zaskoczył wszystkich. "Cień i Kość" warto obejrzeć nie tylko dla Zmrocza

Maja Mikołajczyk
O tym serialu było głośno już od dawna. Trylogia Grisza Leigh Bardugo to jedna z najpopularniejszych serii młodzieżowych ostatnich lat, więc wszystkie informacje o produkcji Netflixa na jej podstawie i trailery wzbudzały sporo emocji, ale też oczekiwań. Tym razem Netflix nie zawiódł – "Cień i kość" to sprawnie zrealizowane widowisko fantasy, które zadowoli nie tylko młodszych odbiorców.
"Cień i kość". Recenzja serialu Netflixa na podstawie książek Leigh Bardugo. Fot. kadr z serialu "Cień i kość".

Święta Przywoływaczka Słońca

Alina Starkov jest żołnierką i kartografem Pierwszej Armii. Jeden z oddziałów wojska przygotowuje się do przekroczenia rozpościerającej się pomiędzy Ravką wschodnią a zachodnią Fałdy Cienia, pozbawionego światła obszaru jałowej ziemi, zamieszkanego przez spragnione ludzkiego mięsa volcry.


Alina nie zostaje wybrana do tej misji, ale podstępem udaje jej się dostać na statek mający przemierzyć Niemorze. Dziewczyna ma jeden powód – chce dołączyć do Mala, przyjaciela z sierocińca, w którym potajemnie się podkochuje.

Po wpłynięciu w Fałdę, pasażerów piaskołodzi bardzo szybko zaczynają atakować uskrzydlone potwory. Mal mocno obrywa, więc Alina robi wszystko, by uchronić go przed pożarciem przez volcry. Gdy potwór próbuje poderwać ją do góry i odciągnąć od rannego, dziewczyna ujawnia nieprawdopodobną moc.

Okazuje się, że Alina jest legendarną Przywoływaczką Słońca, a jej osoba zaczyna budzić zainteresowanie szeregu osób: dowódcy Drugiej Armii generała Kirigana (książkowego Zmrocza), wrogów kraju oraz gangu sprytnych rzezimieszków. Społeczność Ravki ma ją z kolei za świętą i czci jako "Sankta Alinę".
Jessie Mei Li jako Alina Starkov.Fot. kadr z serialu "Cień i kość"

Carska Rosja i "Peaky blinders"

"Cień i kość" bazuje przede wszystkim na pierwszym tomie trylogii Bardugo o tym samym tytule, ale twórcy nie postanowili na tym poprzestać i dołożyli jeszcze postacie z późniejszej chronologicznie duologii tej samej autorki, czyli "Szóstki Wron".

Ten zabieg zdecydowanie wyszedł serialowi na dobre. Trylogia Grisza stoi światotwórstwem, ale niestety brakuje jej przemyślanego rozplanowania akcji. Bardugo za dużo uwagi poświęca przekomarzaniom bohaterów, co w książkach jeszcze może ujść (choć bywa irytujące), natomiast w serialu skończyłoby się nudą i katastrofą.

Dołączenie charyzmatycznych rzezimieszków z "Szóstki wron" do fabuły znanej z powieści "Cień i kość" dodało jej wartkości. Sceny z wronami wyglądają na stylistycznie inspirowane "Peaky Blinders", a tempo akcji, jakie narzucają, budzi skojarzenia z reżyserskimi trikami Guya Ritchiego.

Po "Wiedźminie" trudno do seriali fantasy Netflixa nie podchodzić ostrożnie. Chociaż nie była to jej jedyna wada, produkcja straciła wiele ze względu na zbyt niski budżet. Ucierpiały na tym nie tylko efekty specjalne, ale także scenografia oraz kostiumy, co w efekcie dało nam twór bardziej przypominający puszczane w niedzielę na TV4 niemieckie filmy fantasy niż serial z rozmachem, którego wszyscy oczekiwali.

"Cień i kość" w aspektach, w których "Wiedźmin" zawodził, wypada znakomicie. Netflix musiał uznać serial za jedną z kluczowych produkcji, bo nie pożałował grosza na przygody Aliny, czego nie można powiedzieć o naszym swojskim Geralcie.

Dzięki wysokiemu budżetowi serial stoi na wysokim poziomie realizacyjnym (Fałda to mistrzostwo), ale pokłony należy oddać przede wszystkim Bardugo, która zamiast sięgać po standardowe tolkienowskie tropy i anglosaski setting, wymyśliła własny, oryginalny świat.

Ravka inspirowana jest przede wszystkim carską Rosją z początku XIX wieku. Zaczerpnięte z niej elementy są traktowanie głównie w charakterze dekoracji, ale za to zręcznie wpleciono je w historię. Zdaniem niektórych, Bardugo w ogóle wymyśliła zupełnie nową estetykę nazywaną "carpunkiem".

"Cień i kość" nie dla dziadersów

Nowa produkcja Netflixa jest interesująca jeszcze pod innym kątem. Czytelnicy powieści Bardugo od dawna typowali Bena Barnesa ("Dorian Grey", "Westworld") do roli Zmrocza i chociaż twórcy adaptacji rzadko kiedy biorą pod uwagę zdanie fanów, tym razem postawili na ich intuicję i to był strzał w dziesiątkę.

Twórcy dodatkowo zdecydowali się pogłębić postać czarnego charakteru i część jednego z odcinków poświęcić jego przeszłości. Zmrocz już w książce nie był jednoznacznie zły, ale dopisanie mu historii sprawiło, że stał się jeszcze bardziej ludzki.
Ben Barnes jako Generał Kirigan, książkowy Zmrocz.Fot. kadr z serialu "Cień i kość"
Jeśli ktoś nie siedzi pod kamieniem, to nie trzeba mu chyba mówić, że do Barnesa wzdycha teraz co najmniej połowa popkulturowego Internetu. Nie tylko jednak jego generał Kirigan zasługuje na uwagę.

Cały casting serialu został dobrany znakomicie. Bohaterzy i bohaterki nie tylko wizualnie odpowiadają książkowym pierwowzorom (kontrowersje budzi jedynie Mal), ale także świetnie grają, czym wiele młodzieżowych produkcji nie może się poszczycić. Wybitnie w roli Kaza Brekkera (przywódcy Szóstki Wron) wypada Freddy Carter, który potrafi oddać wielowymiarowość swojej postaci niewielkimi grymasami.

Serial na podstawie powieści Bardugo czasami jest nazywany "Grą o Tron dla nastolatków", ale podchodząc do najnowszej superprodukcji Netflixa w ten sposób można się rozczarować. Nie zrywa ona z książkowym rodowodem i celuje głównie w młodzież, ale na szczęście nie jest specjalnie infantylna, więc jeśli nie macie mentalności dziadersa, to bez obaw możecie odpalać Netflixa.

"Cień i kość" ma wszystko, co dobry serial fantasy powinien mieć – interesujący świat, angażującą fabułę, wiarygodnych bohaterów oraz – nie oszukujmy się – słuszny budżet, dzięki któremu produkcja nie jest paździerzem, jak nieodżałowany przeze mnie "Wiedźmin".
Czytaj także: Tęsknisz za "Grą o Tron" i marzysz o zanurzeniu się w fantasy? Oto 6 seriali, które polecamy