"Nie sprzedajemy dorosłym dań dla dzieci". Odrębne menu to przyczyna awantur w knajpach

Anna Dryjańska
Rosół z marchewką. Nuggetsy plus frytki. Naleśniki z serem i polewą czekoladową. Te dania to klasyka z menu dla dzieci. Restauracje stawiają na pewniaki, by wpasować się w gusta małych klientów. Problem zaczyna się wtedy, gdy potrawy dla dzieci chcą zamówić dla siebie dorośli. Gdy dowiadują się, że nie mogą, zaczynają się nieprzyjemności.
Frytki, paluszki rybne, rosół, naleśniki to klasyczne pozycje w menu dla dzieci. Część restauracji nie sprzedaje tych dań dorosłym klientom. Dlaczego? fot. Łukasz Zandecki / Agencja Gazeta
Zofia mieszkająca niedaleko Łodzi dzieckiem formalnie nie jest już od kilku dobrych lat. Sentyment do smaków dzieciństwa jednak pozostał. Dlatego młoda kobieta, która od czasu do czasu wpada do knajpy lub restauracji, nadal ma ochotę zamówić coś z menu dla dzieci. Okazuje się jednak, że to wcale nie jest takie łatwe.

F jak frytki, S jak spaghetti



– Miałam ochotę na frytki w kształcie literek. Po pierwsze są zabawne, a po drugie, i ważniejsze, są mniej słone, niż te zwykłe. A ja chciałam coś mniej doprawionego. Gdy powiedziałam kelnerce, że chcę frytki dla dzieci, usłyszałam, że nie ma takiej opcji, bo jestem dorosła. Na szczęście byłam w towarzystwie siostrzenicy i ściemniłam, że to dla niej. A potem spokojnie zjadłam. Nie kryłam się – opisuje Zofia.


Dwudziestoparoletnia Janka zamawia potrawy z menu dla dzieci co jakiś czas. Problemu jak dotąd nie było. Kobieta nie robi tego, by zaoszczędzić. Jak mówi, chodzi o to, by nie marnować jedzenia. – Porcje dla dorosłych bywają nie do przejedzenia – podkreśla.

Mariusz, postawny trzydziestolatek ze stolicy, też czasami chciałby zamówić coś z menu dziecięcego, ale nigdy nie spróbował. – Nie mówię, czasami jakaś pozycja bardzo kusi, ale byłoby mi głupio. Na razie się nie złamałem – mówi ze śmiechem.

Z podobnego powodu – subtelniejszego doprawienia – spaghetti dla dzieci chciała zamówić trzydziestoparoletnia Joanna z Warszawy. Gdy idzie do knajpy ze swoim synem, często zamawia to samo co on. Lubią mieć to samo na talerzu, a on nie przepada za wyszukanymi daniami z regularnego menu. A więc mama zamawia to, co dziecko.

– Wbrew pozorom dziecięce potrawy często nie są dużo mniejsze niż te dla dorosłych. Tak czy inaczej, można się najeść – zauważa kobieta. Zazwyczaj kelner przyjmuje jej zamówienie bez zastrzeżeń. Jednak ostatnio zdarzyło się, że na słowa "dwa razy spaghetti pomidorowe" kelner postawił weto ws. drugiej porcji.

– Zaczęły się jakieś głupie tłumaczenia, że to tylko dla dzieci, a dorośli mają zamawiać z karty dla dorosłych. No po prostu: nie, bo nie – zżyma się kobieta. Joanna nie rozumie w czym problem. W końcu nie bez powodu mówi się "klient nasz pan". A tu jakby nie chcieli jej pieniędzy.

"Nie możemy nic zrobić"



Problem z drugiej strony widzą kelnerki i kelnerzy. Są między młotem, czyli klientami, a kowadłem, czyli menedżerem lokalu. Zakaz sprzedawania dorosłym dań dla dzieci dostają z góry. I to oni potem muszą się tłumaczyć sfrustrowanym klientom.

Nie wszyscy goście lokalu reagują na odmowę ze spokojem. Jedni przyjmą ją do wiadomości, inni drążą, a są i tacy, którzy zaczynają się kłócić. Czasami robi się nieprzyjemnie.

– To nie my wymyślamy te zasady. Nie możemy nic zrobić – tłumaczy Magda, która pracowała jako kelnerka we włoskiej restauracji w jednej z podwarszawskich miejscowości. Sytuacje, gdy dorośli klienci chcieli zamawiać dania dla dzieci, zdarzały się całkiem często. Podaje przykład.

– W regularnym menu deserowym było tiramisu i panna cotta. Ale klient chciał akurat lodowy pucharek z owocami z menu dla dzieci. Musiałam odmówić, bo potem miałabym na głowie menedżerkę. Był bardzo niezadowolony – relacjonuje Magda.

Kierownictwo restauracji było świadome napięć, dlatego menu dla dzieci było wydrukowane na osobnej karcie. Gdy przy stoliku zasiadały tylko dorosłe osoby, w ich ręce trafiało tylko regularne menu. To miało zdusić problem w zarodku, jednak nie zawsze było skuteczne.

– Wystarczyło, by ktoś zauważył, że przy barze jest karta, której nie dostał. Albo by zobaczył, co je dziecko przy stoliku obok i sam nabrał na to ochoty. I wtedy zaczynały się pretensje – wspomina Magda.

Czasami ona i koleżanki po cichu łamały zakaz – gdy menedżerki nie było na sali, albo gdy o danie dziecięce prosił któryś ze stałych klientów. – Tak, tym razem wyda mniej, ale warto przymknąć oko, bo przecież już dużo wydał i pewnie wyda w przyszłości. Zniechęcanie go dla kilku złotych byłoby absurdalne – opisuje Magda.

Dodaje, że rozumie obie strony konfliktu. Mimochodem potwierdza przy tym to, co mówiła Joanna, klientka – porcje dla dzieci bywają objętościowo zbliżone do tych, które dostają dorośli.

Pizza dla dzieci była robiona z takiej samej ilości ciasta jak ta zwykła. Po prostu była słabiej rozwałkowana, więc mieściła się na mniejszym, dziecięcym talerzu. Mniej było tylko dodatków, którymi posypywano wierzch ciasta. Była za to sporo tańsza. Nie dziwię się szefowej, że nie chciała jej sprzedawać dorosłym. To się po prostu nie kalkulowało – dodaje Magda.

50–latek i fileciki w kształcie dinozaurów



Mateusz, 32–latek z Katowic, po przeprowadzce do Warszawy został kelnerem w modnej restauracji. Właściciele, chcąc przyciągnąć młode rodziny, uzupełnili ofertę o menu dla dzieci. Za tym podążyła zasada, by takich posiłków nie sprzedawać osobom, które siedzą przy stoliku bez towarzystwa najmłodszych.

– Oczywiście chodziło o pieniądze, bo dania dziecięce były tańsze, a wcale nie były mniejsze czy mniej treściwe – mówi Mateusz. Ale sprawa była bardziej skomplikowana niż różnica cen dwóch potraw. – Dorośli mieli zamawiać te droższe dania, z bardziej wyszukanych mięs, do których zaoferować mogliśmy wino, czy inne dodatki – tłumaczy Mateusz.

Jak mówi, trudno oczekiwać, by 50–latek, który życzy sobie filecików w kształcie dinozaurów (a zdarzali się i tacy), dobrał do tego butelkę ekskluzywnego trunku. To znaczy – wyjaśnia Mateusz – że dorośli zamawiający dziecięce dania wywołują finansowy efekt domina. Właśnie dlatego jego restauracja wprowadziła zasadę, że klienci nie mogą zamawiać dla siebie potraw dla dzieci.

Mężczyzna po ludzku rozumie ochotę na frytki czy nuggetsy. Sam, przyznaje, też miewa takie zachcianki. – Wtedy jednak idę do fast foodu, a nie do eleganckiej restauracji – podkreśla. Mateusz apeluje do klientów o zrozumienie trudnej sytuacji kelnerów i zamawianie regularnych posiłków. Wskazanie czegoś z menu dla dzieci to same problemy.

– Najpierw jest op****ol od gości, potem od kucharza, a na końcu od menedżera – wzdycha.

Rodzice z alibi



Darek, który był właścicielem małej restauracji, uważa, że zakaz sprzedaży dziecięcych dań dorosłym klientom jest krótkowzroczny. – Tak, gość wyda w lokalu kilka złotych mniej, ale nie zrazi się i będzie przychodził nadal. To inwestycja – podstawy psychologii reklamy. Niestety nie wszyscy restauratorzy mają tego świadomość – ocenia.

Alicja, matka dwójki dzieci, lubi od czasu do czasu skubnąć sobie coś z menu dla najmłodszych. Gdy ma ochotę na naleśniki, do lokalu zabiera ze sobą pociechy. – To moje alibi – śmieje się. I podsumowuje, że gdyby restauracje oferowały dorosłym to samo co dzieciom, tylko w dorosłych cenach i porcjach, to problem rozwiązałby się sam.

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut

Czytaj także: "Kiedy będą dzieci?" to tylko początek. Po menopauzie zaczyna się "Kiedy będą wnuki?"