BBC zrobiło horror, który straumatyzował naród. "Program na żywo" był zbyt realistyczny

Zuzanna Tomaszewicz
To było Halloween w 1992 roku. "Ghostwatch", pseudodokumentalny film lustrujący paranormalne zjawiska, miał być wyjątkową premierą, a okazał się traumą dla całego narodu. Fałszywe śledztwo w Northolt emitowano na żywo. Program był na tyle wiarygodny, że Brytyjczycy uwierzyli w każde pojedyncze zdarzenia, które widzieli na małym ekranie. Horror miał rzekomo przyczynić się do poronień i przedwczesnych porodów, zaś sami twórcy znaleźli się w ogniu krytyki po samobójczej śmierci nastolatka.
Niektórzy mogą pomyśleć, że nie nabraliby się na żadną z tych bzdur. Fakt, obecne społeczeństwo jest dużo bardziej wyczulone na kwestie wątpliwości tak zwanych zjawisk paranormalnych. W końcu internet nas nieco zahartował pod tym względem i wiele rzeczy oceniamy z perspektywy fake newsów. Nie zapominajmy więc, że był to dopiero początek lat 90.

Problem z "Ghostwatch" polegał na tym, że na pasku poprzedzającym film nie pojawiło się żadne ostrzeżenie, a i sama obsada produkcji BBC była po prostu wiarygodna. Na tym jednak nie koniec iluzji, którą nieumyślnie stworzyła brytyjska stacja. Cytując narratora "Gęsiej Skórki": już za chwilę drodzy widzowie strach wam włosy zjeży na głowie.

Zbrodnia doskonała

"Ghostwatch" był telewizyjnym specialem przygotowanym przez BBC z myślą o Halloween. Wiadomo, program miał za zadanie nastraszyć widza, ale – jak już możecie się domyślić – wszystko wymknęło się spod kontroli. Do napisania jego scenariusza zatrudniono pisarza horrorów Stephena Volka, który wiedział, co zrobić, aby dreszcz przeszedł komuś po plecach.


W głowie Volka narodziła się idea stworzenia sześciu upiornych odcinków, ale stacja telewizyjna wyraziła zgodę jedynie na 90-minutowy program o duchach. Wtedy autor wpadł na pomysł przeprowadzenia fałszywego śledztwa w rzekomo nawiedzonym domu rodzinnym. Zaproponował producentce Ruth Baumgarten, że film byłby transmitowany na żywo. Propozycja została momentalnie kupiona przez BBC.
Fot. kadr z filmu "Ghostwatch"
Do angażu w wizjonerską produkcję nie chciano zatrudnić wyłącznie aktorów, ale dodać do obsady także osoby spoza tej branży, żeby jeszcze bardziej zmylić widza i zatrzeć granicę między prawdą a fałszem.

W związku z takim obrotem spraw, na planie pojawił się ceniony dziennikarz radiowy i telewizyjny Michael Parkinson, który poprowadził program ze studia, a także Sarah Greene, prezenterka dziecięcych show, którą wysłano w teren.

Program nagrano kilka miesięcy przed premierą, choć w dniu emisji twierdzono, że jest on puszczany na żywo. Zegar umieszczony na dole ekranu wskazywał dokładnie tę samą godzinę, którą telewidzowie mogli zobaczyć na swoich zegarkach. Ponadto prowadzący w studiu cały czas zachęcał ludzi do dzielenia się swoimi historiami o duchach pod numerem telefonu, który wyświetlał się na pasku telewizora.

Linia telefoniczna BBC była 31 października 1992 roku niesamowicie oblegana. Niektórym nie udało się nawet na nią dodzwonić, a szczęśliwcy, którzy pomyślnie połączyli się z centralą, dopiero wtedy dowiadywali się, że program jest fikcją.

Do kręcenia "Ghostwatch" wykorzystano obiektywy na podczerwień oraz technikę operowania kamerą z ręki, którą obecnie kojarzymy z horrorem "Blair Witch Project". Dodatkowo ocenzurowano twarze niektórych rozmówców, co świadczyło o postprodukcyjnej ingerencji w materiał wideo i mogło dać wskazówkę widzom, że program nie leci na żywca.

Ktoś za mną chodzi

"Ghostwatch" rozpoczął się od typowego dla studyjnego formatu powitania prezentera, który od razu poinformował o infolinii dla tych, którzy chcieliby podzielić się z resztą widzów swoimi doświadczeniami z przybyszami z zaświatów. Na planie Parkinsonowi towarzyszyła dr Lin Pascoe, rzekoma ekspertka od zjawisk paranormalnych. Duet raz po raz łączył się z Greene, która przebywała w nawiedzonym domostwie w Northolt na zachód od Londynu.

Reporterzy w terenie od początku zdawali się nie wierzyć w historię o poltergestcie. Dopiero po rozmowach z członkami rodziny i ich sąsiadami dziennikarze dowiedzieli się o obecności złego ducha Raymonda Tunstalla (pseudonim Pipes), niestabilnego psychicznie mężczyzny, który zamieszkiwał swego czasu przeklętą posiadłość. Głos zmarłego miał dochodzić do mieszkańców domu zza rur.

W pewnym momencie kamera uchwyciła jedną z córek, jak uderza dłonią o krawędź łóżka, aby wydać podejrzany dźwięk. Po tym prowadzący show manifestował swoje niedowierzanie w studiu, zaś eksperta zapewniała go, żeby nie wyciągał zbyt pochopnych wniosków.
W nawiedzonym domu kamera nieraz wyłapywała ukrytą czy to w rogu pokoju czy za szybą tarasu niewyraźną postać mężczyzny. Kot rodziny również wydawał z siebie niepokojący skowyt i wybiegał w popłochu z pomieszczeń.

Ważnym momentem filmu okazało się jednak nawiedzenie jednej z dziewczynek o imieniu Susie, która zaczęła mówić zachrypniętym męskim głosem. Potem aktywność ducha znacząco wzrosła, co finalnie skończyło się porwaniem Greene.

Program zakończył się brakiem prądu w studiu i przerywanym obrazem kamery, do której podszedł powolnym krokiem Parkinson. Ostatnim zdaniem, które wydobyło się z jego ust, było "fee, fi, fo, fum" mówione głosem Pipesa.

Skargi, samobójstwo i PTSD

"Ghostwatch" w momencie jego premiery oglądało 11 milionów Brytyjczyków. Po zakończeniu emisji do BBC wpłynęła masa skarg, a telefon z przestraszonymi widzami za słuchawką nie przestawał dzwonić. Dzień po transmisji niemalże wszystkie tabloidy skrytykowały stację za bawienie się emocjami odbiorców, a największa fala żalu uderzyła w prezenterkę programów dziecięcych, której obecność zachęciła młodszych telewidzów do obejrzenia halloweenowego show.

Wokół premiery "Ghostwatch" narosły również plotki związane z poronieniami i przedwczesnymi porodami wśród kobiet w ciąży, które oglądały paradokument z Northolt. Największym echem odbiła się jednak sprawa samobójstwa osiemnastoletniego Martina Denhama, który odebrał sobie życie pięć dni po zobaczeniu programu.
Fot. kadr z filmu "Ghostwatch"
Jak zdradziła dziewczyna zmarłego, zamieszkiwany przez chłopaka dom miał problemy z centralnym ogrzewaniem, co skutkowało nieprzyjemnymi dźwiękami wydawanymi przez rury. Nastolatek cierpiał na problemy psychiczne i miał wystraszyć się odgłosów instalacji. Przed śmiercią zostawił nawet ostatni list swojej mamie. "Jeśli duchy istnieją, będę… z tobą zawsze jako duch" – napisał. Sprawa trafiła nawet do sądu.

Co ciekawe, wraz z emisją programu badania wykazały wśród dzieci pierwsze przypadki wystąpienia PTSD wynikającego z oglądania telewizji. Stacja finalnie przeprosiła za brak ostrzeżeń użytych podczas nadawania.
Czytaj także: Olałam niskie oceny i obejrzałam "Sabat sióstr". Radzę wam zrobić to samo

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut