Zorganizowane złodziejstwo. Skarb państwa jest skarbonką partii

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
– To sytuacja rodem z "Rejsu": Pan płaci, pani płaci, my płacimy. Społeczeństwo. To są nasze pieniądze, proszę pana – tak Karolina Lewicka podsumowuje w naTemat.pl działania PiS, które ujawnił NIK w raporcie o działalności Funduszu Sprawiedliwości.
Karolina Lewicka podsumowuje raport NIK o wydatkowaniu przez PiS pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwości. Fot. Zbyszek Kaczmarek / East News
Opinią publiczną wstrząsnął raport NIK-u dotyczący Funduszu Sprawiedliwości, z którego miliony wydawał lekką ręką i według własnego uznania Zbigniew Ziobro. Niby nic nowego, bo o tym procederze wiedzieliśmy od dawna, ale udokumentowane przez kontrolerów nieprawidłowości robiły wrażenie. Ponad 60 proc. środków, okrągłe 280 mln zł, wydano nie na to, na co powinny być wydane, czyli na pomoc ofiarom przestępstw.

Co zatem sfinansowano? Choćby konferencję naukową na temat współpracy państw Międzymorza: catering pochłonął ćwierć miliona, drugie tyle kosztował wynajem sali. Na bankiet poszło 200 tysięcy. Albo 10 mln dla podejrzanej fundacji, mieszczącej się w mieszkaniu, którego lokatorzy nie mieli pojęcia o jej istnieniu.


Po prostu, jak orzekli kontrolerzy, "projekty Funduszu były źródłem zarobku dla wybranych osób", zwykle z kręgu politycznego i towarzyskiego Zbigniewa Ziobry. A teraz powiedzmy wprost: po to właśnie ów "Fundusz Sprawiedliwości" został stworzony!

Geneza Funduszu Sprawiedliwości

Cofnijmy się do wyborów 2015 i 2019 roku: politycy Solidarnej Polski i Porozumienia startowali do parlamentu z list PiS-u - a to oznacza, że po wyborach całą subwencję - zgodnie z ustawą, która mówi, że przysługuje ona tylko ugrupowaniom startującym samodzielnie - wziął PiS.

Koalicjanci usiłowali namówić Jarosława Kaczyńskiego do podzielenia się pieniędzmi (żądali po 2 mln zł rocznie), ale bezskutecznie. Natomiast prezes nie jest okrutnikiem, wie, że pieniądze są każdej partii niezbędne. Wprawdzie nie da „swoich”, ale łaskawie pozwoli zagarnąć państwowy grosz. A transfer środków na potrzeby Solidarnej Polski odbywał się właśnie przez Fundusz Sprawiedliwości.
Czytaj także: 2,5 mln zł na... monitorowanie memów. Oto najbardziej kuriozalne wydatki z Funduszu Sprawiedliwości
To nie jest jednostkowy przypadek. To element patologicznego systemu, stworzonego przez PiS. Chodzi w nim o to, by za państwowe pieniądze - i nie, nie tylko za te, które się należą z budżetu na partyjną działalność - finansować swoje ugrupowanie. Dzięki temu - w porównaniu z polityczną konkurencją - PiS jest jak sportowiec na sterydach.

Jak to się odbywa?

Ano różnie. Prześledzimy kilka przykładów takich działań. W ubiegłym roku PiS otrzymał z budżetu państwa prawie 60 mln zł, z czego 22 mln to coroczna subwencja. Z kolei 37 mln to dotacja, czyli zwrot tych kosztów, które partia poniosła na kampanie wyborcze, w 2019 roku były dwie: europejska i parlamentarna. Partia wydaje na billboardy, spoty i wiece, państwo oddaje, tak działają demokracje.

Ale PiS zapewnił sobie dodatkowe finansowanie kampanii: to wpłaty od obywateli na fundusz wyborczy. Nie, nie byli to wcale przypadkowi sympatycy PiS-u, którzy uciułali parę złotych, by zasilić konto ukochanej partii. Byli to, a jakże!, ludzie, których partia wcześniej zatrudniła w spółkach Skarbu Państwa! Mieli z czego dawać, skoro zarobili kokosy na państwowym. Np. jeden z wiceprezesów PGE wzbogacił się w ciągu roku o ponad milion złotych, więc hojną ręką dał na kampanię 10 tys., a tygodnik "Polityka" podliczył, że podobnych wpłat było aż kilka tysięcy na łączną kwotę ponad 20 mln zł!

Państwowe firmy finansują więc PiS, tyle że przez pośredników, czyli osoby w tychże państwowych firmach przez PiS zatrudnione. Ten mechanizm działa też na poziomie indywidualnym, czego dowiedzieliśmy się z kolejnych maili Michała Dworczyka, które zostały ostatnio upublicznione. To lista wpłat na kampanię szefa KPRM. I znów: ci, co wpłacają, są beneficjentami "dobrej zmiany": siedzą wygodnie w radach nadzorczych i zarządach. Np. wiceprezes KGHM Miedź Polska wpłacił "na Dworczyka" 30 tysięcy.

Ale to nie koniec. Bo przecież państwowe firmy finansują też kampanie wyborcze PiS.

To sytuacja rodem z "Rejsu": Pan płaci, pani płaci, my płacimy. Społeczeństwo. To są nasze pieniądze, proszę pana. PiS zatem daje z budżetu państwa 2 mld zł na media publiczne. A przecież TVP jest nieformalnym członkiem sztabu wyborczego Andrzeja Dudy. "Wiadomości" oraz TVP Info emitują materiały, które są niczym innym, jak tylko niekończącym się spotem wyborczym urzędującego prezydenta.

Co oznacza, że Duda oficjalnie wydał na kampanię 28 mln zł, ale dodatkowo idzie na nią kilka lub kilkanaście razy więcej pieniędzy. Powtórzmy: naszych pieniędzy. Rafał Trzaskowski wydał niespełna 10 mln zł. I nie miał "drugiej skarbonki". To pomyślmy: mamy na kampanię 10 mln, a nasz rywal dziesięć razy więcej, z czego większość "poza ewidencją". Kto zrobi kampanię z większym rozmachem?
Czytaj także: Miażdżące wyniki kontroli NIK. Kwiatkowski dla naTemat: To powinno oznaczać dymisję Ziobry
Idźmy dalej: za państwowe pieniądze PiS finansuje partyjną propagandę. To, jasna sprawa, działalność mediów publicznych. Ale ten proceder obejmuje też inne spółki Skarbu Państwa oraz ministerstwa i urzędy centralne. Odbywa się to poprzez wydatki reklamowe. To znaczy: państwowe firmy czy urzędy nie ogłaszają się tam, gdzie byłoby to zasadne z rynkowego punktu widzenia, tylko tam, gdzie trzeba przekazać państwowy grosz. Analizę takich wydatków sporządził prof. Tadeusz Kowalski z UW i wyszło mu, że wydatki reklamowe to wyłącznie kroplówka dla mediów prorządowych.

Np. tygodnik "Sieci" braci Karnowskich zarobił w 2020 roku ponad 20 mln zł, "Gazeta Polska" Tomasza Sakiewicza - blisko 13 mln zł, a "Do Rzeczy" Pawła Lisickiego - prawie 14 mln. Dużo popularniejsze pod względem nakładu "Newsweek" i " Polityka" nie dostały nic. Jeśli firma ogłasza się tylko w niszowych mediach, które mają garstkę czytelników, widzów czy słuchaczy, to jest oczywiste, że nie o rozreklamowanie się tu chodzi.

I jeszcze jeden aspekt tej sprawy: spółki nie kierują się swoim interesem, tylko interesem partii. Jest to działanie na szkodę firmy i ku pożytkowi PiS - dofinansowane media są na propagandowym froncie, upowszechniając i zwielokrotniając przekaz rządzących, a w przyszłości, kiedy PiS straci władzę i TVP, będą stanowić medialne zaplecze Jarosława Kaczyńskiego, tak, jak miało to miejsce przed 2015 rokiem.

Kolejny proceder to finansowanie przez państwowe firmy rozmaitych pomysłów PiS. Na przykład Orlen, spółka paliwowo-energetyczna, kupuje lokalne dzienniki (Polska Press), a przecież nie ma dla takiego ruchu żadnego uzasadnienia biznesowego. Orlen wydał 210 mln zł naszych pieniędzy, by Kaczyński mógł szerzej uprawiać propagandę i miał dziesiątki nowych stanowisk dla swoich ludzi.

Albo: państwowe spółki zrzucają się na Polską Fundację Narodową, której działalność służy partii. Albo: MSWiA ogłasza przed wyborami konkurs profrekwencyjny, w którym nagrodą jest wóz strażacki, ale tylko dla gmin do 20 tysięcy mieszkańców, gdzie przeważają wyborcy PiS.

Czyli wyborcy Kaczyńskiego są mobilizowani do zameldowania się przy urnie za nasze pieniądze. Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność. Każdego dnia, w wielu miejscach ruszają przepompownie publicznych środków na partyjne potrzeby. Bo PiS traktuje państwo jak swoją własność i wykorzystuje dla własnych celów jego zasoby.

Grzegorz Schetyna był wiele lat temu krytykowany za porównanie formacji Jarosława Kaczyńskiego do plagi szarańczy. Ale chyba nie ma trafniejszej metafory. To ta sama żarłoczność: do gołej ziemi.

Karolina Lewicka
Czytaj także: Resort Ziobry odpowiada na raport NIK: Szokujący dowód braku rzetelności

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut