Mają pieniądze, ale wydanie złotówki to dla nich walka. Kim są "biedaholicy"?

Alicja Cembrowska
Magda kupuje "na zapas". W szafkach nie ma już miejsca na kolejne makarony i słoiki. Gosia rozlicza się z partnerem co do złotówki. Dosłownie. Na kartce zapisuje każde kilkanaście groszy. Grzesiek odkłada 50 proc. pensji, ale nie wie na co. Na wszystko mu żal wydać zaoszczędzone pieniądze. Wszyscy są "biedoholikami".
Żyją oszczędnie albo kupują kompulsywnie. Kim są biedoholicy? Annie Spratt/Unsplash
Zarabiają. Mają pieniądze i stabilną sytuację zawodową. A jednak... ich życie naznaczone jest lękiem, że TO wróci. TO, czyli bieda, w której się wychowali. Jako dzieci mieli ograniczony dostęp do jedzenia i ubrań. Ich pokoje nie były "katalogowe", na wycieczki szkolne nie jeździli.


"Biedoholikami" nazwała ich Izabela Marczak w swoim artykule dla portalu Onet.pl (nie jest to fachowe określenie zjawiska). Opisała, jaką cenę ma wychowanie w ubóstwie: "Ludzie naznaczeni biedą bądź popadają w nadmierny konsumpcjonizm, bądź każdą decyzję zakupową przypłacają poczuciem winy, bądź popadają w skrajne skąpstwo. Choć są i tacy, którym mimo wychowania w biedzie udaje się złapać zdrowy stosunek do posiadania".

Każdy z nas zna kogoś, kogo bez wahania nazwałby "skąpcem". W najlepszym przypadku "osobą oszczędną". Jak często zastanawiamy się, z czego może wynikać taka postawa życiowa? Oczywiście nie jest tak w każdym przypadku, jednak sama znam wiele osób, które na jakimś etapie znajomości przyznały, że ich skrupulatne rozliczanie wynika, z tego, że w ich rodzinnym domu było biednie.
Czytaj także: Dramatyczna wiadomość: Znacznie przybyło rodzin żyjących w skrajnym ubóstwie
Nikt nie mówi o tym od razu, kolejni potrzebują kilku lat, nieraz terapii, żeby skonfrontować się z przeszłością i jej wpływem na ich teraźniejszość.

"Kupuję zapasy jedzenia, środków czystości, kosmetyków, a potem boję się czegokolwiek z tego ruszyć. Kompulsywnie kupuję ciuchy, które boję się nosić, a szafa pęka w szwach. Za dziecka żyłam w przekonaniu, że jesteśmy biedni, bo moi rodzice oszczędzali na najbardziej podstawowych rzeczach.

Idąc na studia, aplikowałam o akademik. Byłam zdumiona, gdy nie dostałam go ze względu na dochód w rodzinie. Okazało się, że rodzice niemal dosłownie śpią na pieniądzach. Ale dziadują do dzisiaj i z roku na rok im się pogarsza. Np. myją się raz na 3 dni, w tej samej wodzie nalanej do wanny na głębokość 10 cm. Wstyd się z nimi gdziekolwiek pokazać, bo śmierdzą. Mam przez to ogromne problemy psychiczne i czuję, że zwariuję" – opisała jedna z internautek.

Porozmawiałam z innymi osobami, które szczerze przyznały, że mogą nazwać się "biedoholikami".

Bieda dziedziczona

Dziedziczenie biedy jest obszernie opisanym przez ekspertów procesem społecznym. Polega na powielaniu wzorców, w tym wypadku niedostatku na kolejne pokolenia. Wbrew nazwie nie jest to efekt uwarunkowań biologicznych, a środowiskowych.

Dziecko wychowane bez dostępu do zasobów materialnych, ale również społecznych i kulturowych, bardzo często przenosi ten model na swoje dorosłe życie i staje się kolejnym pokoleniem żyjącym w ubóstwie. Specjaliści wskazują, że wyrwanie się z tego kręgu jest najbardziej możliwe na wczesnym etapie rozwoju człowieka.

Z badań Komisji Europejskiej przeprowadzonych w latach 2004-2007 wynika, że w Polsce, obok Włoch i Wielkiej Brytanii najłatwiej dziedziczy się biedę. Wysłuchałam osób, którym teoretycznie udało się tego uniknąć. Wychowali się, jak sami mówią, w domach biednych, często patologicznych, a jednak – skończyli studia, pracują. Radzą sobie. Jest jednak jedno, wielkie "ALE"...

Bieda z wyboru?

Grzesiek nie chce szczegółowo opowiadać o swoim dzieciństwie. – No była to taka klasyczna patologia. Zasiłki, brak jedzenia i podarte buty. Udawało się w szkole, że wszystko jest ok, że ojciec wcale nie przechlał kolejnej wypłaty, a na wycieczkę nie jedziesz, bo nie chcesz, a nie dlatego, że nie masz kasy. Byłem strasznie wściekłym dzieciakiem. Czułem, że życie jest niesprawiedliwe – zaczyna mężczyzna.
Charlie Deets/Unsplash
Przyznaje, że jego dzieciństwo nie było kolorowe. Jako nastolatek zakochał się w koleżance, która "miała wszystko" i uważa, że właśnie to "mezaliansowe" zauroczenie wpłynęło na jego postanowienie. – Nigdy nie byliśmy razem, ona chyba ledwo wiedziała, jak mam na imię, ale nie o to chodzi. Wtedy dotarło do mnie, że jeżeli kiedyś chciałbym mieć taką dziewczynę, to muszę się wyrwać z domu – opowiada Grzesiek.

Miał plan. Musi dobrze się uczyć, zdobyć sympatię i wsparcie nauczycieli, dostać się na studia i otrzymać stypendium. – Miałem chyba taką reakcję obronną. Zamykałem się na temat mojego domu. Jak ojciec chciał mnie zbić, to to robił, ale ja o tym nie myślałem. Połykałem łzy, uczyłem się, a jak starczało czasu, to sobie dorabiałem. A to skosiłem komuś trawnik, a to psa wyprowadziłem. Każdy grosz chowałem – wspomina.

Później nadszedł czas "dorosłości". Grzesiek wyjechał na studia. Ledwo wiązał koniec z końcem, ale był bardzo zdeterminowany. – Uznałem, że na życie przyjdzie czas. Plan miałem prosty: zachować funkcje życiowe i się uczyć – śmieje się i dodaje, że zrezygnował ze wszystkich rozrywek i atrakcji.

– Z nikim się nie kumplowałem, bałem się, że ktoś zaproponuje piwo, a ja przecież nie mogłem sobie na to pozwolić. I nie chciałem. Liczyłem każdy grosz. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że to coś złego – mówi Grzesiek, a ja dopytuję go, dlaczego swoją oszczędność nazwał "czymś złym".

– Każda skrajność jest zła. O tym przekonałem się już po studiach, gdy byłem w poważnym związku. Ja zarabiałem dobrze, partnerka też. Mogliśmy pozwolić sobie na więcej niż po prostu przetrwanie, ale ja na to nie pozwalałem. Wyjmowałem z koszyka droższe produkty, potrafiłem jechać do innego sklepu tylko dlatego, że był tam chleb tańszy o 30 groszy, obsesyjnie przeglądałem gazetki i zakreślałem produkty w promocyjnych cenach, nie godziłem się na żadne luksusy. Pistacje? Zapomnij. Za drogie – opowiada mężczyzna.
Dodaje, że jego dziewczyna z początku przymykała oko na jego oszczędność. Potem uznała, że jest skąpy. Nigdy nie rozmawiali, z czego wynika zachowanie Grześka. O tym dowiedział się właściwie dopiero na terapii. Trafił na nią po rozstaniu, z którym nie mógł sobie poradzić.

– Ja serio myślałem, że "wyrwanie się z biedy", to po prostu dobra praca i stabilna sytuacja finansowa. I długo myślałem, że się wyrwałem. Jednak nie. Cały czas czuję, że zaraz znowu tam wpadnę, że nie będę miał na chleb. Plus jest taki, że teraz, chociaż umiem to powiedzieć głośno, a za namową terapeuty chyba kupię sobie nowy materac do łóżka. Miałem to zrobić dawno temu, ale wiesz... Żal mi było kasy – podsumowuje Grzesiek.

Miss zapasów

Magda od razu zaznacza, że miała szczęśliwe dzieciństwo. Nie nazywa swojego domu "patologicznym". Ba, uważa, że nawet nazwanie go "biednym" byłoby przesadą.

– Było zwyczajnie. Skromnie. Tak, skromnie to dobre słowo. Mieliśmy pieniądze na podstawowe rzeczy. Nigdy nie miałam oryginalnych butów czy modnych spodni, ale jakoś to znosiłam. Moja mama wciąż powtarzała, że nie ma pieniędzy. Na nic. Nawet jak tata więcej zarobił, to ona mówiła, że nie ma pieniędzy. I trzeba oszczędzać, bo "nigdy nie wiadomo" – opowiada Magda.
Gdy dziewczyna zaczęła studia, od razu poszła do dorywczej pracy. Chciała mieć chociaż kilka złotych "na zachcianki", dodaje jednak, że nawet z tego mama ją rozliczała. – Nie zabierała mi tej kasy, ale wciąż mówiła, że mam odkładać. Po kryjomu nieraz kupowałam sobie jakiś kosmetyk albo książkę na promocji, ale wciąż miałam wyrzuty sumienia – mówi kobieta.

A potem Magda zamieszkała sama i dostała ofertę pracy, która wywróciła jej życie. – Wysłałam CV do dużej firmy, nawet nie wierzyłam, że mogę się tam dostać, ale miałam szczęście. Gdy dostałam pierwszy przelew, to nie mogłam się otrząsnąć. Ja nigdy nie miałam takich pieniędzy i wpadłam w szał – przyznaje moja rozmówczyni.
Adrienne Leonard/Unsplash
Magda nazywa się chomikiem. Żartuje, że mogłaby zapewnić jedzenie i ubrania połowie Warszawy. Na miesiąc. Szybko jednak poważnieje. – Wpadłam w manię kupowania. Po pracy jechałam do 2-3 dyskontów i sprawdzałam promocje. Ciuchy z sieciówek łapałam z wieszaków bez myślenia, czy tego potrzebuję, czy nie. Mam kilka takich samych koszulek w różnych kolorach. Bo były tanie. Przez pandemię zaczęło być jeszcze gorzej, bo wizyty w sklepach zastąpiłam zakupami online. Nie umiem się opanować, gdy wciąż wyskakują mi reklamy sponsorowane – mówi.

Kobieta przyznaje, że nie ma już miejsca w szafkach i właściwie w mieszkaniu brakuje jej przestrzeni na kolejne przedmioty. Uwagę na irracjonalne zachowanie Magdy zwróciła przyjaciółka. Z początku milczała, potem zaczęła się niepokoić.

– Nie widziałam w tym nic złego, ale doszło do tego, że brałam ubrania spod śmietników, chociaż ich nie potrzebowałam. Po rozmowie z przyjaciółką zastanowiłam się, dlaczego to robię. Dotarło do mnie, że zawsze byłam biedna. Niby nie tak "klasycznie", bo przecież rodziców było stać na jedzenie czy ubrania. Ale ja nie mogłam nawet kupić sobie kolorowej gazety czy lizaka! Jako dziecko bardzo się bałam nawet o coś poprosić, bo wciąż słyszałam, że nie ma pieniędzy, że trzeba być gotowym na najgorsze. Gdy zaczęłam je mieć, to nie potrafiłam nimi zarządzić – podsumowuje Magda.

Dzięki wsparciu koleżanki dostrzegła problem i próbuje nauczyć się, jak racjonalnie wydawać pieniądze. Mówi, że "walka z tym bieda-schematem w mózgu nie jest łatwa, ale się stara".

"Ja płaciłam za obiad"

– Mój facet myślał, że "taka jestem", bo znamy się krótko i jestem turbo feministką, dla której płacenie za siebie to oznaka niezależności – ironizuje Gosia. To właśnie dzięki partnerowi baczniej przyjrzała się swojej relacji z pieniędzmi.

I odkryła, że cały czas czuje lęk i niepokój, że "znowu będzie biedna". – Nie zastanawiałam się nad tym, ale po kilku awanturach, pomyślałam, że może jednak mój Tomek ma rację. Podam ci przykład. Byliśmy w knajpie i on wziął z mojego talerza jedną sajgonkę. Kazałam mu oddać 2,5 zł za tę sajgonkę. Albo raz zamówiliśmy pizzę ze znajomymi i dokładnie obliczyłam, ile zjadłam kawałków i za tyle dałam pieniądze – przyznaje Gosia.
Morgan Housel/Unsplash
Dodaje, że gdy o tym teraz mówi, to jest jej wstyd, ale jest też wdzięczna swojemu partnerowi, że miał tyle cierpliwości i wyrozumiałości, żeby znosić "te upokorzenia". – Kiedyś w szale nakrzyczałam na niego, że on nie wie, jak to jest nie mieć nic na obiad. A ja wiem, bo w domu bywało krucho. I cały czas boję się, że po prostu zabraknie mi pieniędzy na jedzenie. Zawsze jak w sklepie przykładam kartę, to czuję stres. Że jakimś cudem moja wypłata zniknęła – mówi kobieta.

Partner Gosi również wychował się w rodzinie, w której "brakowało". Jednak jemu udało się "znaleźć złoty środek".

– On po prostu planuje budżet. Rozpisuje, ile ma, ile może wydać na przyjemności, ile na mieszkanie, ile chce odłożyć. I to jest zdrowe, i ok. On widział, że mama tak robi, potem jakoś się tego nauczył. A u mnie górę wziął strach. Gdy zaczęłam lepiej zarabiać, to się nie cieszyłam. Bałam się, że zaraz to stracę i przyjęłam strategię oszczędzania każdego grosza. Tylko ze względu na mojego faceta godziłam się na wyjście do knajpy czy pubu, ale zawsze czułam wyrzuty sumienia. Nieraz mówiłam, że nie chce mi się pić i tylko siedziałam wśród znajomych, którzy co chwilę wracali do stolika z kolejnym piwem – opowiada kobieta.

Dodaje, że odkąd przed samą sobą przyznała, jaki wpływ na jej obecne lęki miało środowisko, w którym się wychowała, podjęła próbę bardziej racjonalnego dysponowania budżetem. I uczy się, jak korzystać z przyjemności bez wyrzutów sumienia.

– Na pewno nigdy nie będę rozrzutna, wybiorę lumpeks i nie zrezygnuję z zabierania resztek, które zostają na bazarach. Ja po prostu nie potrzebuję wielu rzeczy i znam wartość pieniądza. Nie chcę drogich torebek i nowych sukienek, ale postanowiłam po rozmowach z partnerem, że spróbuję nie robić awantur o wyjście do kina czy podkradzioną sajgonkę – śmieje się Gosia.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl