Ridley Scott wbił szpilę mężczyznom. "Ostatni pojedynek" obnaża kulturę gwałtu

Maja Mikołajczyk
Chociaż od powstania ruchu #MeToo minęły już 4 lata, problematyka, na którą zwrócił uwagę wciąż inspiruje filmowców. Ridley Scott swoim najnowszym filmem "Ostatni pojedynek" wymierzył siarczysty policzek kulturze gwałtu, co obraz traktujący o średniowiecznym starciu dwóch francuskich wojowników czyni niezwykle aktualnym.
Matt Damon i Jodie Comer w dramacie historycznym "Ostatni pojedynek". Fot. kadr z filmu "Ostatni pojedynek"
Ridley Scott nie jest reżyserem, który w pierwszym odruchu kojarzy się jako twórca nastawiony feministycznie, to jednak właśnie on wprowadził w filmie "Obcy – 8. Pasażer Nostromo" postać Ellen Ripley, czyli pierwszą w historii główną bohaterkę kina akcji. Ponadto, Scott wyreżyserował również "Thelmę i Louise", czyli jeden z najlepszych filmowych feministycznych manifestów.


Chociaż większość filmów reżysera była zdecydowanie męsko-centryczna, w tym kontekście jego decyzja o wzięciu na warsztat fabuły w duchu #MeToo nie wydaje się już tak zaskakująca. Chociaż akcja "Ostatniego pojedynku" osadzona jest w średniowieczu, trudno nie rozpatrywać jej także w kontekście atmosfery, którą zagęściły zachodzące w ostatnich latach zmiany społeczne.

Historyczne starcie Jeana de Carrouges'a z Jacques'iem Le Gris

W Polsce historia starcia rycerza Jeana de Carrouges'a z giermkiem Jacques'iem Le Gris jest właściwie nieznana, jednak we Francji to ważne historyczne wydarzenie, traktowane jako przykład jednej z największych pomyłek sądowych, która dała kres tradycji pojedynków sądowych.

Scott opowiada ją zapożyczając strukturę narracyjną od Akiry Kurosawy i jego bodaj najsłynniejszego dzieła, jakim jest "Rashômon". Dzięki takiej formule poznajemy perspektywę trzech osób: Jean'a de Carrouges'a, Jacques'a Le Gris oraz Marguerite de Carrouges – żony tego pierwszego, która oskarżyła Le Gris o gwałt.
Matt Damon jako Jean de Carrouges i Adam Driver jako Jacques Le Gris.Fot. kadr z filmu "Ostatni pojedynek"
Najgorzej wypada akt pierwszy, poświęcony Carrouges'owi. Początek filmu w ogóle jest dość chaotyczny, sceny są niemiłosiernie pocięte w montażu, przez co momentami ciężko śledzi się fabułę.

Jean (Matt Damon) w swoim mniemaniu jest człowiekiem honoru, stanowczym, lecz niegwałtownym. Z jego żoną Marguerite łączą go relacje, jak na tamte czasy, niemal partnerskie. Gdy dowiaduje się o gwałcie dokonanym na niej przez Le Gris, którego niegdyś traktował jak przyjaciela, skupia się przede wszystkim na tym, by giermek odpowiedział za krzywdę wyrządzoną kobiecie.

Le Gris to z kolei karierowicz, który dzięki wiernej służbie hrabiemu Pierre'owi (w tej roli ledwo przypominający siebie Ben Affleck) opływa w dostatek i kobiety. Początkowo traktuje Carrouges'a jako swojego przyjaciela, ale podśmiewa się z jego nieokrzesanego charakteru i braku wykształcenia. Szybko popada z nim jednak w konflikt, gdy przejmuje należące się Jeanowi ziemię i tytuł.

Mężczyźni w końcu się godzą, ale na horyzoncie pojawia się nowe zagrożenie dla ich przyjaźni – Jacques zakochuje się od pierwszego wejrzenia w żonie Jeana. W jego oczach kobieta odwzajemnia jego względy, więc gdy podstępem zakrada się do jej komnaty, wierzy, że do zbliżenia doszło za obopólną zgodą. Perspektywa Marguerite (Jodie Comer) jest najciekawsza i mająca najmniejszą reprezentację w kinie – to rzeczywistość widziana oczami średniowiecznej kobiety, która traktowana była przede wszystkim jako towar przetargowy, rozpłodowa klacz lub w najlepszym wypadku przyjemny i miły dla oka dodatek.

Carrouges jako mąż wcale nie jest taki, jak on sam chciałby się widzieć. To skupiony na sobie i własnej dumie raptus, którego żona początkowo szanuje za "szlachetne serce". Później będzie musiała jednak zweryfikować również tę cechę jego charakteru.

Akt Marguerite nie daje złudzeń, co do jej relacji z Le Gris. Kobieta uznaje jego atrakcyjność, lecz żywi do niego raczej przeciwieństwo romantycznych uczuć. Z jej perspektywy nie ma mowy o konsensualnym seksie – giermek dopuszcza się na niej brutalnego gwałtu, o którym wbrew obowiązującym konwenansom, Marguerite postanawia powiedzieć swojemu mężowi.
Jodie Comer w filmie "Ostatni pojedynek".Fot. kadr z filmu "Ostatni pojedynek"

"Ostatni pojedynek" w trzech aktach

Rozłożenie historii na trzy akty było decyzją kontrowersyjną. Nie tylko wydłużyło film do 2,5 godziny, ale także wiązało się z powtarzaniem niektórych scen, co wywoływało westchnienia irytacji na sali kinowej (przynajmniej na mojej).

Nie jest to jednak zabieg nieuzasadniony. Dzięki takiemu wglądowi udało się pokazać zarówno większe zniuansowanie charakterów postaci, wiążących ich relacji oraz odmienną percepcję danych sytuacji, jak i perspektywę mężczyzn i kobiet na życie w średniowiecznej Francji. Można by się przyczepić, że ta Marguerite została pokazana jako ostatnia, a więc najmniej ważna dla reżysera, jednak dramaturgicznie takie ustawienie aktów miało największy sens.

Film Scotta broni się fabularnie (chociaż momentami można mu zarzucić łopatologię), jednak od strony realizacyjnej po reżyserze "Łowcy androidów" spodziewałam się nieco więcej. Być może jednak w kontekście "Ostatniego pojedynku" powinnam przypomnieć sobie chociażby "Gladiatora", która daje większe pojęcie o rzemieślniczym podejściu twórcy do kina historycznego.

Utrzymane w chłodnych odcieniach niebieskiego zdjęcia polskiego operatora Dariusza Wolskiego jako osobny byt mogłyby się bronić, ale zostały zbyt mocno pocięte. W finałowej scenie walki pomaga to w ukazaniu dynamiki starcia, jednak często tak krótkie ujęcia wprowadzały niepotrzebny chaos, przez co momentami ciężko było nadążyć za postępującą akcją.

Rwany montaż i postawienie na estetykę stylu zerowego sprawiły, że łowcy przykuwających wzrok kadrów będą zawiedzeni. Film Scotta rozczarowuje tym bardziej, że można je znaleźć w dużo bardziej kameralnych historycznych produkcjach, takich jak "Faworyta" Yórgosa Lánthimosa czy "Zielony Rycerz" Davida Lowery'ego.

Matt Damon z fryzurą czeskiego pisarza, Ben Affleck w blond-pasemkach

Film broni się natomiast aktorsko. Matt Damon (z wyśmiewanym mulletem na głowie) w roli dość jednowymiarowej postaci poradził sobie z pokazaniem jej subtelności na przestrzeni trzech różnych perspektyw, choć teoretycznie nie miał dużego pola do manewru. Rewelacyjnie wypadła też Jodie Comer ("Obsesja Eve"), której gra aktorska ze względu na charakter i pozycję jej postaci musiała ograniczyć się właściwie do minimalnych zabiegów.

Najmocniej od krytyków obrywa Ben Affleck (i jego wystylizowane, kuriozalne w epoce średniowiecza blond-pasemka), który grając swojego bohatera jako jeden z niewielu aktorów posługuje się karykaturą. Podobną strategię obrał Alex Lawther ("The End of the F***ing World"), ewidentnie w swojej roli inspirując się słynnym Kommodusem Joaquina Phoenixa z innego filmu Scotta, czyli wspomnianego już wcześniej "Gladiatora".

Affleck w roli skrajnie libertyńskiego hrabiego wypada komicznie, ale ja wierzę, że ta afektacja była zamierzona. Z kolei Lawtherowi jako młodemu królowi brakuje trochę naturalnej charyzmy, z jaką Phoenix wcielał się w rzymskiego cesarza. Z drugiej strony młody aktor jest niezwykle skuteczny we wzbudzaniu irytacji widza, więc być może jednak udało mu się wejść w rolę niedojrzałego do swojej do swojej pozycji nastolatka.

Adam Driver nie schodzi poniżej pewnego poziomu aktorskiego, ale powoli można mu zacząć zarzucać pewną tendencyjność w wyborze bohaterów. Postać zadufanego w sobie Jacques'a Le Gris nie leży daleko od jego kreacji w "Gwiezdnych wojnach" czy "Annette" – może więc przyszedł czas, żeby pokazał się w nieco innej roli?
Adam Driver w filmie "Ostatni pojedynek".Fot. kadr z filmu "Ostatni pojedynek"
Ridley Scott podołał jako twórca osadzonego w średniowieczu dramatu historycznego, który w swojej treści nawiązuje jednak do jak najbardziej aktualnych problemów. Reżyser nie bawił się w subtelności i obnażył oraz napiętnował patologie kultury gwałtu, która choć była nieporównywalnie silniejsza kilka wieków temu, wciąż ma się (niestety) nieźle.

Scott zaprezentował się więc jako filmowiec wrażliwy na bieżące kwestie społeczne lub w mniej optymistycznej wersji – cyniczny hollywoodzki gracz, wykorzystujący aktualną koniunkturę. Na jego finanse najprawdopodobniej się to jednak nie przełoży, gdyż weekend premiery filmu okazał się kasową klapą.

Reżyser zawiódł jednak tym razem jako inscenizator. Niektórym być może przypadnie do gustu realizm scen walki, jednak i to jest małym pocieszeniem, bo to nie na nich "Ostatni pojedynek" stoi. Na szczęście trailery zapowiadają, że nadchodzący już w listopadzie kolejny film Scotta, czyli "Dom Gucci", będzie pod tym względem bardziej wysmakowany. Oby podołał też na innych polach.
Czytaj także: Prawdziwa historia z filmu z Driverem i Lady Gagą. Żona Gucciego zleciła morderstwo męża

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut