Obejrzałam "Diunę" i chcę więcej melanżu. Ten film podzieli los "Władcy Pierścieni"

Zuzanna Tomaszewicz
Ostatnio dyskutowałam z przyjaciółmi o tym, że nie kręci się już takich filmów jak "Władca Pierścieni", czyli serii, które pochłonęłyby mnie na dobre i których uparcie bym wyczekiwała. Dzieło Petera Jacksona rzuciło cień na podobne produkcje, pozostawiając je w aurze niedosytu. Pierwsza część "Diuny" w reżyserii rewelacyjnego Denisa Villeneuve'a ma szansę przerwać to błędne koło i dać początek fenomenowi, który wytyczy kierunek, w jakim współczesne kino sci-fi i fantasy powinno zmierzać.
"Diuna" to epicki film, który nie jest bajką w stylu "Gwiezdnych Wojen". Fot. materiał prasowy

Poniósł ich melanż

Jest rok 10 191. Ludzie skolonizowali wszelkie możliwe planety znanego wszechświata, oddając tym samym równoważną władzę Imperatorowi, Landsraadowi zrzeszającemu najmożniejsze rody, oraz kompanii KHOAM kontrolującej wydobycie przyprawy zwanej melanżem. Swoje wpływy w polityce ma także żeński zakon "wiedźm" Bene Gesserit działający niczym szara eminencja i Gildia Kosmiczna posiadająca monopol na podróże nadprzestrzenne.


Z rozkazu Imperatora ród Atrydów musi opuścić rodzinną planetę, aby przejąć pieczę nad oddaną mu w lenno pustynną planetą Arrakis (Diuną), czyli najbardziej strategicznym miejscem w galaktyce. To tam właśnie pod warstwami piasku znajdują się największe złoża przyprawy.

Melanż jest halucynogenną substancją, mającą zastosowanie w procesie przedłużania życia. Spożywana w większych ilościach może dać jego użytkownikom "nadludzkie" zdolności, w tym przewidywanie różnych wariantów przyszłości. Fremeni, będący potomkami wędrującego ludu, są w codziennym życiu wystawieni na działanie przyprawy, przez co białka i źrenice ich oczu na stałe przybrały kolor błękitu.

Przed wyruszeniem na Arrakis młodego Paula, syna księcia Leto z rodu Atrydów, nawiedzają koszmary senne przewidujące najbliższą przyszłość. Matka chłopaka, akolitka Bene Gesserit Jessica, podejrzewa, że jej pierworodne dziecko jest Kwisatz Haderachem, mesjaszem naginającym czas i przestrzeń.

Z dnia na dzień zdolności u Paula objawiają się coraz bardziej. Chłopak musi zmierzyć się z wyzwaniami, które czyhają na jego rodzinę na Arrakis. Atrydzi uczestniczą bowiem w rywalizacji z wrogim rodem Harkonnenów, który za wszelką cenę chce odzyskać kontrolę nad Diuną i przyprawą.
Rebecca Ferguson jako Lady Jessika w filmie "Diuna".Fot. materiał prasowy

Przyszłość rodzi strach

"Diuna" Denisa Villeneuve zaczyna się od prologu, w którym na pustynnej planecie wita nas Chani grana przez Zendayę. Scena ta jest marzeniem sennym, dlatego też nakręcono ją w stylu dalekim od tego, który znamy ze współczesnych filmów. Jest niczym wstęp do "Drużyny pierścienia", gdzie poznajemy historię jedynego pierścienia wykutego przez Saurona. W "Diunie", zamiast upragnionego przez wszystkich pierścienia, mamy upragniony melanż.

Rodzinna planeta Kaladan kontrastuje z Diuną niczym ogień i woda. Na jednej niemalże cały obszar zajmują oceany, na drugiej ścielą się same fale zrodzone z piasku. Tym, co ich nie różni, jest przytłaczające wręcz poczucie zagrożenia wiszące gdzieś w powietrzu.

Niepokój w obu miejscach podsyca piękna, ale zarazem złowieszcza muzyka skomponowana przez Hansa Zimmera. Mimo że kompozytor tym razem nie współpracował z Lisą Gerrard, tak jak zrobił to przy soundtracku do "Gladiatora", to inspiracje śpiewem wokalistki Dead Can Dance były słyszalne zwłaszcza podczas przybycia Atrydów do ich nowego domu.

Oglądając wcześniej "Blade Runnera 2049", można było się spodziewać po Villeneuve zabawy światłem oraz barwami. Pierwsza połowa filmu przybiera zimne i wyblakłe odcienie, zaś druga ciepłe i momentami przejaskrawione. Wygląda to tak, jakby planeta Kaladan symbolizowała przeszłość, natomiast Arrakis nieuchronną i wyboistą przyszłość.

Siedząc przed kinowym ekranem otoczona z obu stron kilkoma głośnikami, czułam się osaczona przez świat "Diuny". Nie było to widowisko pokroju "Gwiezdnych Wojen", które żyją mottem "im więcej fanserwisu, tym lepiej". W filmie na podstawie książki Franka Herberta nie ma zabawy jako takiej. Nikt nie bił brawa tak, jak wtedy, gdy w "Przebudzeniu Mocy" do Sokoła Millennium weszli starsi o kilkadziesiąt lat Han Solo i Chewbacca.

"Star Warsy" przy "Diunie" jawią się jako bajka dla dzieci. Co warto również zauważyć, George Lucas dość mocno inspirował się w swojej trylogii twórczością Franka Herberta. Po latach do uniwersum dodano nawet sandworma z Tatooine wyglądającego jak lustrzane odbicie diunowego czerwia, który - swoją drogą - w nowym filmie mrozi krew w żyłach i porusza się między wydmami jak rekin ze "Szczęk" Stevena Spielberga.

W "Diunie" ciągle mowa o przyszłości oraz strachu. Paul doświadcza wizji tego, co może się niebawem wydarzyć, a jego matka niczym mantrę powtarza litanię przeciwko strachowi. – Nie mogę się lękać. Strach zabija umysł. Strach jest małą śmiercią, która niesie ze sobą całkowite unicestwienie. Stawię mu czoło – recytuje z pamięci Jessica.
Timothée Chalamet jako Paul Atryda i Rebecca Ferguson jako Lady Jessika w filmie "Diuna".Fot. materiał prasowy
Film zderza ze sobą względnie spokojną przeszłość z nieokiełznaną przyszłością, co widać nie tylko w barwach oraz dźwiękach, ale i w scenerii samej w sobie. Starożytne pałace zestawione z futurystycznymi i siejącymi zagładę surowymi maszynami biją po oczach.

Podczas jednej ze scen, która aż razi po oczach od płomieni na ekranie, przypomniał mi się fragment "Agory", gdzie doszczętnie spalono Bibliotekę Aleksandryjską. U Villeneuve także widzimy powolną śmierć przeszłości. Jest to zupełnie inna wizja niż ta ujęta w niezrealizowanym, kolorowym i psychodelicznym filmie Alejandra Jodorowskiego.

Przyprawa lepsza niż u Lyncha

"Diuna" Villeneuve jest bez dwóch zdań najlepszą interpretacją powieści Herberta. Nie, żeby poprzeczkę postawiono jakoś wysoko. "Diuna" Davida Lyncha miała swój urok, ale niestety nie zestarzała się dobrze, stając się tym samym delikatnym pastiszem twórczości amerykańskiego pisarza.

U reżysera serialu "Twin Peaks" mieliśmy słaby, uproszczony scenariusz, pokraczne sceny walki, a także bohaterów wzbudzających raczej litość niż powagę (aka postać Feyd-Rautha Harkonnena granego przez Stinga). Ponadto Lynch w ponad 2 godzinach upchnął prawie 700 stron książkowej "Diuny", czego Villeneuve nie zrobił.

Zamiast tego twórca najnowszej ekranizacji zdecydował się zakończyć pierwszą część "Diuny" (w napisach początkowych prezentowanej jako "Part One") w połowie oryginału, co umożliwiło widzom lepsze zrozumienie świata, okazję do poznania go.

Momentami jednak reżyser szedł na scenariuszową łatwiznę, streszczając m.in. historie Bene Gesserit, filtrfraków noszonych przez Fremenów czy rodu Harkonnenów. Było to całkiem zrozumiałe posunięcie, zważywszy na to, że do kina pójdą osoby, które w życiu nie miały książki Herberta w rękach. Mamy więc "mówienie" zamiast "pokazywania".

Scenariusz skupił się przede wszystkim na postaciach Paula i Jessiki. Timothée Chalamet nie gra nadętego chłystka w stylu Kyle'a MacLachlana. Jest zagubionym dzieciakiem, który z wątpliwościami podchodzi do dziedzictwa swojego rodu. Zadaje wiele pytań bez odpowiedzi, a jedyną osobą, która poświęca mu na tyle dużo czasu, aby go zrozumieć, jest jego matka.
Zendaya jako Chani w filmie "Diuna".Fot. materiał prasowy
Rebecca Ferguson jest za to objawieniem "Diuny". Jako Lady Jessica stoi na równi ze swoim partnerem - tylko raz w ciągu całego filmu pada w jej kierunku słowo "konkubina". Z zewnątrz wygląda na kruchą i słabą, wciąż płaczącą ze strachu o syna. Wewnątrz jest natomiast przewodniczką i autorytetem dla Paula.

Nie oszukujmy się, w "Diunie" nie ma nietrafionych ról, co jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Nawet Jason Momoa (w obsadzie jako Duncan Idaho), który dotąd wszędzie grał podobne do siebie role, tutaj wypadł jako zupełnie nowy aktor, choć i tak nie udało mu się wydostać z przypisanej mu łatki zabawnego osiłka.

Zendaya jako Chani - no cóż - nie nagrała się w tym filmie zbyt długo. Oglądamy ją przeważnie w snach Paula, ale już teraz widać, że reżyser potraktował jej postać poważnie, robiąc z niej prawdziwą Fremenkę, a nie tylko dziewczynę dla głównego bohatera.

Spodziewałam się, że w filmie ujrzę więcej scen ze złowrogim baronem Vladimirem Harkonnenem (Stellan Skarsgård), ze Stilgarem (Javier Bardem) i z Gurneyem Halleckiem (Josh Brolin). Było to jedno z niewielu rozczarowań, ale jednak.

Koniec końców "Diuna" to smakołyk, któremu nie można się oprzeć. W filmie wszystko łączy się w spójną całość. Widać, że Villeneuve kręcił historię Paula Atrydy z myślą o fanach. W tym blockbusterze jest tak naprawdę mało z blockbustera (pomijając oczywiście efekty specjalne i budżet) i być może właśnie to czyni z dzieła widowisko porównywalne z "Władcą Pierścieni". Zakończenie nawet przypomina Frodo i Sama idących razem do Mordoru w finale "Drużyny pierścienia". Tak tylko mówię.
Czytaj także: Serial "Nocna msza" wsadził kij w mrowisko. Katolików oburzy ta śmiała interpretacja aniołów

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut