Od 13 lat odsiaduje wyrok za zabójstwo. To do złudzenia przypomina sprawę Tomasza Komendy

Dorota Kuźnik
Wojciech Pyłka od 13 lat odsiaduje wyrok w świdnickim więzieniu. Został skazany na 25 lat za zabicie swojego znajomego. Jedyną podstawą do skazania były zeznania niewiarygodnego świadka. Próby udowodnienia, że Pyłka jest niewinny podejmie się adwokat, który sam niesłusznie przesiedział za kratami blisko rok.
Wojciech Pyłka jest w więzieniu od 13 lat. Fot. archiwum prywatne
Roman Mirek ma 70 lat. Próbując opowiedzieć mi swoją historię często robi przerwę na zebranie myśli. Nic dziwnego. Od zdarzeń, o których ma mówić, minęło kilkanaście lat.

– Wie pani, ja to policzyłem. Od 1986 roku, kiedy to zostałem adwokatem, odwiedziłem ok. 1200 razy więzienia i areszty w całej Polsce. Broniłem przestępców, w tym zabójców. Ale byli też lekarze, posłowie, wykładowcy – to nie byli typowi kryminaliści. To byli normalni ludzie, którzy toczyli normalne życie, jak pani, czy ja. Z tą tylko różnicą, że z jakiegoś powodu dostali zarzuty albo wyrok. Część z nich uniewinniono, część skazano. I wie pani... Zawsze interesowało mnie, co ci ludzie czują. Co się dzieje w ich głowach, kiedy zamykają się za nimi drzwi więzienia. Pan Bóg chyba to usłyszał. I dziś już wiem.


Mecenas Roman Mirek za kraty trafił 15 lat temu. Wśród zarzutów pojawiła się korupcja i namawianie do składania fałszywych zeznań w postępowaniach karnych.

– Taki zarzut, jeszcze przed skazaniem, jest dla każdego adwokata formą śmierci zawodowej. Ponadto kierowca jednego z szefów mafii paliwowej na Śląsku, którego zresztą nigdy nie reprezentowałem, zeznał, że miał dostać ode mnie propozycję w sprawie swojego szefa. Miałem zażądać zapłaty dwóch milionów złotych za wypuszczenie tego człowieka z aresztu. Nikogo nie interesowało moje alibi, a byłem w tym czasie w Londynie na kursie językowym i za cały ten pobyt mam rachunki. Gdybym wiedział, że ktoś mnie pomawia, o takie czyny w tym czasie, to mógłbym się od razu wybronić. Ale nikomu nie zależało, żebym mógł wykazać jakiekolwiek alibi. I nagle to ja znalazłem się po drugiej stronie więziennego muru. 9 miesięcy i 14 dni. Tyle czasu spędziłem za kratami śląskich aresztów śledczych, w tym w jednej celi z byłym strażnikiem więziennym. Zostało mi postawionych łącznie 8 zarzutów. Ze wszystkich zostałem oczyszczony.

Kiedy mecenas Roman Mirek po spędzonym za kratami czasie zaczyna walkę o dobre imię i zadośćuczynienie, wyrok 25 lat za zabójstwo odczytywany jest przez sąd Wojciechowi Pyłce.

Historia, która pogrążyła Pyłkę, zdarzyła się w styczniu 2008 roku. Akta sprawy śmiało można przerobić na scenariusz filmu. Sąsiedzi, widząc że od kilku dni w domu Janusza L. świeci się światło, wezwali policję. Zgodnie z przypuszczeniami – mężczyzna nie żył. Powiesił się. Lekarz orzekł zgon, a na hasło, że nie widać udziału osób trzecich, dochodzeniówka odstąpiła od zabezpieczania śladów ewentualnej zbrodni. Pewnie na tym skończyłaby się cała sprawa, gdyby nie historia pewnej wieży.

Przeklęta wieża

Władysław K. był serwisantem sprzętu AGD. W kwietniu naprawiał telewizor u jednego z klientów, kiedy w jego mieszkaniu zobaczył znajomą wieżę HiFi. Rozpoznał w niej urządzenie, które widywał u swojego znajomego Janusza L. Ten jednak przecież kilka miesięcy wcześniej miał się powiesić. A ponieważ po okolicy krążyły plotki, że to nie było samobójstwo, o swoim odkryciu powiadomił siostrę denata.

Kobieta, mając nowe informacje, udała się na policję. Sprawa potoczyła się ekspresowo. Funkcjonariusze wpadli do mieszkania właścicieli wieży z pytaniem skąd mają urządzenie. Ci zeznali, że w styczniu kupili ją od Bogdana, konkubenta ich sąsiadki - Marioli. A że para była pochodzenia romskiego, policjantom w całość skleiło się to z plotkami, które krążyły po okolicy. Te głosiły, że Janusza wykończyli Cyganie.

Kiedy policjanci ustalili pochodzenie wieży, zeszli do mieszkania sąsiadki. Mariola oraz jej konkubent zostali zatrzymani i zawiezieni do komisariatu. Tam, zanim ich przesłuchano, najpierw doszło do rozpytania.
Fot. Natemat.pl

Rozpytanie – procedura jak w KGB

Rozpytanie to procedura, która ma "stworzyć grunt" pod przesłuchanie. Nie jest ona rejestrowana w żaden sposób, a na koniec jedynie sporządza się notatkę. W czasie rozpytań dochodzi do różnych sytuacji, które kojarzone są z najgorszymi policyjnymi praktykami. Były przypadki, w których rozpytania miały skutek śmiertelny.

– Czy to nie jest bandycka, niezgodna z prawem procedura? – pytam znajomego byłego policjanta kryminalnego, który pracował przy licznych sprawach zabójstw i brutalnych morderstw.

– Wiesz, rozpytanie ma złamać człowieka. Są ludzie, którzy zaczynają sypać już w radiowozie, po zatrzymaniu, są tacy, na których nie działają żadne taktyki. A tych jest mnóstwo, zwłaszcza jak zna się słabe punkty. Jeden ma dziecko, inny schorowaną matkę. Każdy ma słaby punkt i jak się go znajdzie, to najczęściej nie potrzeba agresji. Ale wiadomo, że są tacy, co tak robią rozpytanie, że się ludzie przyznają do rzeczy, których w życiu nie zrobili. Tylko że przyznanie się jest "kropką nad i". Musi się zgadzać też cała reszta. Dopiero przyznanie się do winy w połączeniu z dowodami, wizją lokalną, czy z eksperymentem procesowym daje potwierdzenie – tłumaczy policjant.

Problem pojawia się jednak wówczas, gdy prowadzący śledztwo założą tezę, którą za wszelką cenę chcą udowodnić. A tak, jak wskazują akta, było w tym przypadku.

Mariola

Rozpytanie romskiej pary rozpoczęło się ok. 10 rano. Do przesłuchania Bogdana doszło ok. 15.00, jego konkubinę przesłuchiwano dopiero o 22.00. Przez cały ten czas kobieta była bez posiłku, wodę podano jej po 12 godzinach. Sygnalizowała też, że nie zażyła leków psychotropowych, które przepisano jej kilka dni wcześniej. Mówiła, że czuje się rozbita i nie jest w stanie trzeźwo myśleć. Mimo to, w takim stanie, składała zeznania.

Głodna, rozbita psychicznie Romka kilkukrotnie miała mówić, że wieżę, którą konkubent sprzedał jej sąsiadom, dostała od wujka. W zeznaniach, które składała w kwietniu, ostatecznie widnieje jednak inna informacja. Jak powiedziała później przed sądem, na policji mówiła, że to jej wieża, nie Janusza, że ją dostała od wujka, ale oni tak bardzo naciskali, a ona nie miała już siły zaprzeczać, że w końcu powiedziała: – Niech już tak będzie jak oni mówią.

Nieważne, że w toku śledztwa wyszło, że wieża z mieszkania denata leży w magazynie z resztą jego rzeczy. Właśnie wieża Romki stała się głównym dowodem zabójstwa przyjętym przez policjantów. 

Przesłuchanie Bogdana 

Pewnie nikt Marioli by nie maglował tak długo, gdyby nie to, że kilka godzin wcześniej do udziału w zabójstwie przyznał się jej konkubent. Bogdan miał zeznać, że był przy wieszaniu Janusza L. wraz z... I tu zaczął wymieniać.

Po kolei sypał nazwiskami osób, które po sprawdzeniu przez policję okazywało się, że albo siedzą w więzieniu, albo w innych zakładach zamkniętych. – To powinno dać śledczym do myślenia, że Bogdan jest niewiarygodny, albo w zabicie Janusza chce kogoś wrobić. Kogokolwiek – mówi były naczelnik wydziału kryminalnego komendy wojewódzkiej Janusz Bartkiewicz, który dokładnie przeanalizował i opisał błędy w prowadzonym śledztwie.
Fot. Janusz Bartkiewicz - archiwum prywatne
Dodaje, że wśród wymienionych były też trzy osoby o nazwisku Pyłka. Gdy okazało się, że jeden ze wskazanych przez Bogdana braci siedzi w więzieniu, a drugi nie żyje, za trzecim razem wskazał ich kuzyna, a jednocześnie przyjaciela Janusza L. – Wojciecha Pyłkę.
Fot. archiwum prywatne

Bałagan w papierach

W aktach sprawy nic się nie zgadza. Ponieważ zabójstwa zaczęto doszukiwać się po relatywnie długim czasie, nie zabezpieczono podstawowych dowodów. Nikt nie zrobił zdjęć miejsca zbrodni, protokół z oględzin jest zdawkowy i istnieje uzasadnione podejrzenie, że powstał długo po oględzinach mieszkania.

Nie zabezpieczono linki, na której powiesił się Janusz L., nie przesłuchano także medyków sądowych. Zeznanie, z którego wynika, że Janusz L. miał się bronić przed powieszeniem, wymusił natomiast na Bogdanie jeden z policjantów. Zeznał to z resztą przed sądem, z pełną szczerością mówiąc, że to on Bogdanowi zasugerował kilka wersji, w tym tę, że Janusz trzymał się za linkę i wołał o pomoc, na co Rom powiedział: – Tak, tak właśnie było.

— Można się zastanawiać po co to wszystko. Ale zabieg jest bardzo przemyślany – mówi Janusz Bartkiewicz i dodaje: – W mojej ocenie protokół powstał długo po oględzinach miejsca zbrodni. Wskazuje na to wszystko, w tym brak zdjęć, szkiców mieszkania, brak linki, na której powiesił się denat... To są rzeczy, które muszą być zabezpieczone. Tego nikt nie zrobił, bo to przecież miało być samobójstwo. A jak nagle pojawiła się potrzeba, bo o protokół upomniała się prokuratorka, to ten magicznie się pojawił.

– Zapisano więc w nim, że znaleziony denat miał palce pod linką, a Bogdanowi kazano to potwierdzić. Sfabrykowany protokół pokrywa się więc z wymuszonymi zeznaniami i mamy dowód, że Cygan był i widział, jak Janusza ktoś wiesza. A skoro widział, że wiesza, to przecież wie kto. Tylko gdyby faktycznie widział, od razu wskazałby właściwego sprawcę, a nie strzelał na oślep, wymieniając przypadkowe osoby – tłumaczy dalej.

Brak dowodów

Wiele wskazuje na błąd w przyjętej dacie śmierci. Śledczy ani sąd nie wzięli pod uwagę billingów telefonicznych, z których jasno wynika, że telefon denata był aktywny jeszcze kilka dni po jego śmierci. – Nikomu nie dało do myślenia, że po przyjętej dacie śmierci, denat wysyłał i dostawał SMS-y. Nikt też nie sprawdził ich treści. Z bilingów wynika też, że Wojciech Pyłka nie kontaktował się telefonicznie z denatem przynajmniej od początku roku – mówi Janusz Bartkiewicz, dodając, że ustalenie daty jest przecież kluczowe, na przykład w kwestii ustalenia alibi podejrzanych. Tymczasem datę zgonu przyjęto na podstawie zeznań kobiety, która powiedziała, że "chyba był to 23 stycznia", a także na podstawie interwencji policyjnej z domu Janusza, którego miało niepokoić kilku Romów.

Jak dodaje policjant, wisienką na torcie jest błąd w ustaleniu bilingów z telefonu Wojciecha Pyłki: — Analizowano wykaz połączeń z numeru, w którym przekręcono jedną z cyfr. Zamiast wykazu połączeń Pyłki policja sprawdzała bilingi mieszkanki Gdańska. Pomyłka wyszła na jaw z resztą dopiero kilka lat po tym, jak Pyłka został prawomocnie skazany.

Kto zabił?

Odpowiedź kim jest zabójca wydaje się cały czas leżeć pod nosem. Zresztą tak mówi stare policyjne powiedzenie, że zabójca jest zawsze w pierwszym tomie akt. Jak wynika z zeznań świadków, Janusz L. miał mieć romans z konkubiną Bogdana - Mariolą. Rom zresztą, jak mówił jeden z przesłuchiwanych, "przyłapał ich na zbliżeniu". Janusz także intensywnie z kimś SMS-ował, jednocześnie nigdy pod ten numer nie dzwoniąc. Jak ustalił Janusz Bartkiewicz w oparciu o billingi telefoniczne, ostatnie SMSy, które przyszły na telefon denata, wysłano o tej samej godzinie, minucie i sekundzie, z dwóch różnych numerów telefonu. Po tej sytuacji telefon przestał być aktywny.

Kiedy po ponad tygodniowym czasie od zgonu zbadano denata na obecność alkoholu, wykazano że miał on w organizmie ok. 4 promili. Nawet biorąc pod uwagę, że poziom alkoholu mógł wzrosnąć w związku z procesem gnilnym, to i tak Janusz L., w momencie zgonu musiał mieć przynajmniej 3 promile. Był zatem najprawdopodobniej pijany do nieprzytomności. Tymczasem pracownicy administracji, którzy sprzątali po nim mieszkanie, nie tylko nie znaleźli na miejscu żadnych butelek po alkoholu, ale też nie ma ich na zdjęciach z oczyszczania mieszkania. Ktoś zatem był w mieszkaniu i posprzątał po libacji, jeszcze zanim znaleziono ciało.

Skazani za niewinność

Pierwsze skojarzenie sprawy Wojciecha Pyłki przywodzi na myśl sprawę Tomasza Komendy. Z tą drobną różnicą, że w tamtym przypadku sąd wydał wyrok na podstawie opinii biegłych. Ona była błędna, ale była.

– Tutaj jedyną podstawą do wsadzenia za kraty prawdopodobnie niewinnego mężczyzny są zeznania jednego, niewiarygodnego świadka, którego intelekt biegli psychiatrzy ocenili na równi z dwunastoletnim dzieckiem. Zeznania, które na dodatek kilkukrotnie zmieniał, a ostatecznie z wszystkiego się wycofał i wprost przyznał, że całą historię zmyślił – tłumaczy Janusz Bartkiewicz.

Na tej podstawie zwolniono wcześniej wskazanych przez niego podejrzanych. Został tylko Wojciech Pyłka, który tak jak kiedyś Tomasz Komenda i jego aktualny obrońca – mecenas Roman Mirek – siedzi w więzieniu, mimo że z analizy akt wynika, że jest niewinny.

Alibi Wojciecha Pyłki nigdy nie zostało zweryfikowane, podobnie jak przyjęta data śmierci. Jego pełnomocnik liczy, że uda się doprowadzić do wznowienia procesu. Skazany odsiaduje karę w więzieniu w Świdnicy, na Dolnym Śląsku. Do zakończenia wyroku zostało mu 12 lat. Nigdy nie przyznał się do winy.